Korporanci.




Mogłabym nie myśleć… ale myślę...

Dziesiąta – zero - zero. Brak jej auta na parkingu. Brak jej w pracy. Brak odbierania telefonu. Brak wyobraźni mojej byłby wskazany ale wyobraźnia pracuje. Może rozbiła się na drzewie? Albo murze. Czy tam płocie. Może coś się stało, co się mogło stać, natrętne telefonowanie cisza. Głucha cisza. Odgłos gotującej się w plastikowym czajniku wody denerwuje jak nigdy. Bulgotanie. Krew bulgocze nam w żyłach, ze zdenerwowania. A ona idzie. Idzie, macha. Drożdżówki kupiłam, mówi. Dziesiąta pięćdziesiąt. Pisiont po dziesiątej a ona idzie! Kurwa oszalałaś? Ale dobre są, świeże. Ja nie o tym, myślałyśmy, że nie żyjesz, czemu nie odbierasz? Nie zabrałam telefonu. Kurtyna. Pomyliła godziny. No co, nie zdarza się?

Lubię ludzi.

***

Mogłabym nie słyszeć… ale słyszę…

Wpadam na szatański pomysł. Skoro mamy wieczorem napić się w pewnym miejscu, to czemu byśmy nie mieli napić się w miejscu pewnym innym przed miejscem tamtym? Aperitif czy jak to tam się zwie. Specyficzny. A co…

Więc… 

Stukot szklanek z Ikei w ilości sztuk trzech, obijających się o litrową butelkę cin cina wkładaną z uśmiechem do bagażnika auta może zatem doskonale rozpocząć piątek. Piątek, który staje się wielki, mimo iż jest mały i od tego wielkiego dzieli go siedem dni. 

Stukot litrowej butelki cin cina w ilości sztuk jednej, obijający się o szklanki z Ikei, wyciąganej z bagażnika auta może też zatem doskonale zwieńczyć piątek. Tak ten sam mały przed wielkim. I wielki mimo małego.

Jeśli do szkła razy trzy dodamy plastik razy dwa. I słomki razy pięć, przyprawimy to konsumpcją na parkingu, stojąc za przystankiem to mamy trochę metę. Ale spokojnie, do mety daleko. Tymczasem…. Falstart. Bo z trójki nagle jest nas pięcioro. I fajnie.

Lubię ludzi.

***

Mogłabym nie widzieć, ale widzę…

Teoretycznie korporacja pachnie zawiścią. Szczeblami. Papierem do drukarki. I ksero. Kawą. Świeżo parzoną. Zawiścią. I plotkami.

Ale ja widzę więcej…

Więc wiecie jaki zapach ma korporacja…? Korporacja pachnie ludźmi. A jej życie toczy się rytmem bicia ich serc. Żaden moloch nie składa się  tylko z tony blachy i szpachli betonu… Żaden.

Szczególnie kiedy wychodzimy poza jej mury.

Proste dylematy korporacyjnego wyjścia. Sukienka, czy sweter, po prostu, jakiś tam kaszel decyduje, że jednak sweter, a później gorąco… Ciepło, cieplej, najcieplej… Później Martini, dawka podwójna dozowane dożylnie drogą nie dożylną a doustną, powodujące przyjemny zawrót głowy. Karuzela życia, która tak wyraźnie wirować zaczyna… A to dopiero początek.

A obok.

Procenty. A obok po mojej lewej stronie się toczy rozmowa, a w powietrzu czuć fruwające motyle. Nad nimi. I fortece budowaną z czyjejś torebki. W czarnym kolorze. I obok ginie komuś spinka, więc zwiedza niskie partie podłogowe. Kawałek dalej ktoś jest dla kogoś, i ja przejmować zakazuję się czymkolwiek im. Na szczycie ona, na niej mała czarna i brokat na dekolcie. I niby włosy, prawie jak moje. Tylko kolor jakby nie ten. Dalej ktoś pochował dziadka… Słyszę, słucham, rozumiem, tulę… Naprzeciwko ktoś wygrał życie. Trzy daty. Nie wiedziałam. A przecież fajnie wygrać z rakiem jest dwa razy. I narodzić się po raz trzeci. Centymetry dalej, rozmowa. Czy widziała za dużo? Nie? Chyba nie. Telefon ląduje w torebce. Uśmiech. Głowa na bok. Trzech nie pijących i ona. Z historią o renówce w tle. Ja, uwielbiam ją. Po prawej rozmowa o tym, że. Że tak, my, my tworzymy zespół. My-ludzie. Nie budynek. My. Że jest cudnie. Korporanci.

Lubię ludzi.

***

Mogła bym nie czuć a czuję…

Czuję, że gdyby nie oni to i ja nie. Nie byłabym tym kim jestem, gdzie jestem i jaka jestem.
I tyle razy bym mogła im podziękować...
To co. To dziękuję!

Więc wiecie czym pachnie korporacja… Pachnie miarowym biciem serc.

Endorfinami. Uśmiechami. Rozmowami. Złośliwościami w dobrym wymiarze. Głupotami. 

I słoikiem żelek. O słodko kwaśnym smaku.

Spróbujcie… 

Polecam…

Bo ja próbuję cały czas.


 

Podobne wpisy

0 komentarze