( Nie ) skazane.

źródło: archiwum domowe

- Wie pani, że to będzie kosztowało?
- Wiem, dwieście złotych…
- Trzysta.
- Pan Doktor J. mówił, że dwieście…
- Trzysta. Albo sama sobie pani załatwia to skierowanie i się błąka po szpitalach.

Zapłaciła. Zawiłe labirynty z lamperią, płatki śniegu zbite w fartuchy, kamienne twarze ludzi z brył lodu. Po co?

Wypisał skierowanie. Mała walizka. Duży strach. Pobyt jednodniowy. Bezpłatnie – płatny. 

***

- Źle to wygląda, groźnie.

Zły wilk w złym lesie. Pogryziony koszyczek z połkniętym kapturkiem. To już jest koniec.. Czy jest gdzieś gajowy? Halo? Ktoś tu strzela…?

- To co teraz? Może jakieś tabletki?
- Tabletkami, to może pani sobie łupież leczyć.
- …
- Gdyby Pani była moją córką to bym ciął. Wszystko. 

Przepraszam, czym jest wszystko? Czy wszystko jest niczym?

***

- Proszę nie mieć złudzeń, tniemy ten jajnik. Klasyczne cięcie.

Nie mieć złudzeń. Mieć. Nie. Mam. Cięcie. Krótkie. Pstryk.

***

- Słucham? – surowy ton.
- Eee… no… chciałam się zbadać.
- Sama?
- Eeee… no znaczy, żeby pan doktor mnie zbadał...
- Musi pani poprosić.
- …
- Jeśli pani nie poprosi to nie będzie to przyjemne. Ani dla pani ani dla mnie. Więc?

Klamka. Drzwi. Włosy rwane z głowy. Płacz. Klasyczny. Tysiąc łez wystukujących melodię smutku, torując drogę do wyjścia po zimnej posadzce.

***

Łódź.

Siódma rano. Przedziały. Podziały. Brak podziałów. Sędziny w okienkach. Skazane na nieskazanie. Wyroki w zawieszeniu. Każda z walizką. A w niej kosmetyczka strachu. Piżama niepokoju. Misz masz nadziei. Instytut Centrum Zdrowia Matki Polki. Szpital. Przez „sz”. Duże „SZ”.

- Pani Staszak… 

Do okienka podchodzą we dwie, kiwają głowami. Chyba siostry. Jak my. Z okienka pada wyrok, odczytuje się numer sali i dalsze postępowanie. Ktoś obok ściąga buty, zakłada trampki, całuje męża, nie czekaj… jedź.

Zielona izba przyjęć rozjaśniona tlenionymi włosami pani po prawej. I światłem jarzeniówek. Tych, które jeszcze działają.

- Podejdziesz też ze mną? Bo wszystko pomieszam.

Idziemy. Numer telefonu mój, jakby co. Nie będzie żadnego „jakbyco”, ale dyktuję siedem, osiem, dwa, sześć…

***

Świeża betonowa zaprawa, przykucie do łóżka, głos zmieniony od intubacyjnej rurki. Piżama w kolorowe paski. Poplątane korytarze. Cewnik. Dren. Kroplówka. Boli Cię? Nie boli. Mnie bolą łydki, zawsze w takich sytuacjach bolą mnie łydki. Odporność poziom -10, ale jestem. Kursuję szpital – hotel. Bo to jest moja siostra. Mieszam czas i przestrzeń zapachem mandarynek z kaliskiej biedronki. I łódzkiego lidla. Odcinam myśli, robię sobie spacer, wracam z ciastkiem z wiśnią. Ktoś po drugiej stronie pilnuje, czy je zjadłam. Mówię, że zjadłam, choć tak naprawdę to tylko pół, ale po co kogoś denerwować? 

Nieoceniona czyjaś pomoc, dziękuję, tak Tobie, za te minuty, złapane sekundy, za ten sok z mandarynek rozpływający się w ustach. Za ten uśmiech w strachu skąpany. Za każde „pisz śmiało”, którym przełamałam nieśmiałość procentami z cin cina…

***

Wracam do domu, choroba lokomocyjna w łagodnym wymiarze. Jeszcze kilka dni odsiadki w szpitalnym łóżku i później na wolności czekanie na wyrok.

***

Zmiana łagodna.
Jest dobrze.

***

Dbajcie o siebie.


Podobne wpisy

0 komentarze