Wszystko trzeba przeżyć.


źródło: archiwum domowe

Specyfika wczesnej wiosny. W powietrzu  zapach słońca. Tak. Zapach. I dotyk  świeżych, jasnych promieni. Tak dotyk. Głaskanie, mizianie, rozpieszczanie. Czarno biała spódnica, zielona koszula. W tle alergia tocząca walkę z kanałami łzowymi i sześciopak chusteczek.  Nieudolnie schowana  jedna z bocznych ulic miasta. 

Nie pamiętam dlaczego, ale szłam samym środkiem asfaltowej ulicy. Szara brama, z betonowym słupkiem. Tablica. Nekrolog. Nie doczytałam, bo i po co. Brama szeroko otwarta, nieupoważnionym wstęp wzbroniony. Wiadomo, taka logika. Upoważniona przekroczyłam próg domu. Domu o specyficznym zapachu. Zapachu przewlekle i somatycznie chorych…

Powitały mnie przyjazne korytarze. Parkiet, płytki, linoleum, stukot butów. Mieszanka środków do dezynfekcji. Wazoniki wyklejone plasteliną, obrazki na ścianach malowane farbami, nieudolne origami z kolorowego papieru, jednostronnego. Drzwi z wizytówkami. Imię, nazwisko. Na górze biblioteka. Na dole świetlica. Dom. Przed duże D.

Mimowolny ruch dłonią, pukam, można? Wchodzę. Tak niepewnie staję w progu, jak tu ładnie…

- Siadaj dziecko.

Usiadłam.

Haft krzyżykowy. Utkany obraz zwinnie przesuwał się w jej dłoniach. To będzie koń, uśmiechnęła się. Większy, niż ten, wskazała na ścianę. Namiastka. Pinezki. Oprócz konia krajobrazy. Dziewczynka. Kot. Kolory. Nierówno-równe. Ostatnie spojrzenie. Zamykam drzwi.

Idę dalej.

Drzwi uchylone. Pukam, można? Cisza. Zatrzymuję rękę w powietrzu. Za plecami słyszę, wejdź, to pokój leżących.

- Dzień dobry…

Siedział na wózku przy balkonie, patrzył przez odsłonięte okno. Ledwo sięgał głową parapetu, balkon był uchylony. Trzy łóżka. Kroplówka. Stoliki. Pergaminowa skóra. Radiowa trójka. Z zakłóconymi falami. Fala przerażenia. Mojego. 

- Oni Cię nie słyszą, powiedział nie patrząc na mnie. 

Nie wiedziałam, że tu trafię, nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie wiedziałam, którędy do wyjścia i czy ja wyjść chcę. Potrzebowałam powietrza, poczucia przestrzeni, opuszczenia tej, tak bardzo bezradna.

- Chce Pan na spacer?

Odwrócił się. Ożywienie. Skinął głową. Nie wiedziałam na co się porwałam, czy ja dam radę? Radę? Tu nie ma żadnej rady. Tu siły potrzeba. Tej. I tamtej.

Moje czterdzieści pięć kilogramów pchało jego siedemdziesiąt. Plus wózek.

Zahaczyłam o podjazd. Duży ogród. Ławka. Usiądziemy?

- Ja już siedzę, uśmiechnął się.

Siadam.

- Zenon jestem. Przejdziemy na Ty? Uśmiech.

- Panie Zenku… Magda. Uśmiech.

- Wnuka mam w twoim wieku. Tak mi się wydaje. No może starszy trochę. Żonę miałem. Teraz jest tam, wskazał głową w lewą stronę. Blisko, a daleko.  Dziesięć lat już nie żyje. Nie mam tam się jak dostać, czasem jadę, ale tym autobusem też ciężko. A ja po drugim wylewie. Może jeszcze będę chodził, co? Uśmiech.

- Zameldowałem go, bo mi mówili, że tak będzie lepiej. Bo narzeczona w ciąży, bo dziecko jakiś adres mieć musi. Sam już byłem, remonty obiecali. Pomoc obiecali. Co ja tam sam miałem siedzieć, trzy pokoje, no jak dzieciom nie pomóc? Pomeldowałem ich. A później ten wylew. Bo drugi, to już tutaj. Zacząłem przeszkadzać, i tu mnie oddali. Dla dobra mojego. Ale powiedz, jakiego dobra. Mnie w domu dobrze było…

Milczałam.

- Przyjdą czasem na niedzielę. Na święta nie zabierają, bo wysoko, windy nie ma, więc gdzie ja z tym wózkiem. Tu jest wszystko sprawnie, ja nie narzekam. Jest jak należy.

Chwycił mnie za rękę.

- Przyjdziesz jeszcze?

Łza. Moja. Jego.

- Przyjdę.

Byli inni. Nie przyszłam. Kurwa.

Panie Zenku, co u Pana…?

***

Kościół pachniał frezjami. Mieszanką perfum i lakieru do włosów. Przestrzeń wypełniały głównie białe alby. Stałam po lewej stronie zapełnionych po brzegi ławek. Patrząc na nią, byłam taka dumna. Nie lubię natłoku ludzi, nie lubię gąszczu i zgiełku wokół siebie. Tracę niezbędną przestrzeń. Nie lubię też za długo stać, bo słabnę. Ale to był jej dzień. Msza i małe przyjęcie. W domu. 

- Dziadek będzie?

- Nie.

- Nie? … … …

- Nie mamy tyle krzeseł.

- …

- To ja ustąpię. Widziałam, że jest w kościele…

- Nie!

Wyszliśmy. Dziecięcy gwar. Tłumy obcych ludzi. Przedzieranie się. Idzie. On. Dziadek. Czarny płaszcz. Podszedł, przywitał się. Chudy. Siwa broda. Poprosił ją na bok. Powiedział coś na ucho. Przytaknęła. Obróciła głowę ma znak „mogę…?”. Uszli kilka kroków. Po lewej stronie kościoła czekała bryczka. Objął ją ramieniem, podniósł do góry, wsadził na ławkę, pojechali. Zostawili odgłos kopyt młodego kucyka. Ślady na piasku. Ślady kół, które zniknęły gdzieś między drzewami. Wrócili, po kilku minutach. 

To był jego prezent .Dla niej. Bo jego wnuczka miała komunię.

Wzruszenie.

- Zaproście go…

- Nie.

Auto. Trzask drzwi. Pasy. Jedziemy. Wygładzam sukienkę, głaszczę płatki kwiatów.



Minęliśmy go. Szedł po lewej stronie jezdni. Powoli. W czarnym płaszczu. Kulejąc.

Panie A. co u pana?

***

Witał mnie zawsze swoim nieudolnym Ma-gda… Poznawał mnie. Uderzał w dłonie, klaszcząc. Ma-gda. No cześć, witałam go z uśmiechem. Cieszyłam się, że mnie poznaje. Znaliśmy się od lat.

Nastolatek. Upośledzenie umysłowe. Niedołężność fizyczna. Bo urodził się wtedy. Bo teraz to metody. Rehablitacje. Środki. A wtedy porzucenie. Matka, której nie było. I babcia. Która się podjęła. Jego cały świat. Dom. Jego dom.

Babci nie ma. Domu nie ma. Tego domu. Jest ten inny. Dom o specyficznym zapachu. Zapachu przewlekle, somatycznie chorych.

- Dobrze mu tam będzie. No kto się nim zajmie. On jest ciężki, złośliwy. My mamy swoje życie…

Wiem, że znosił źle.

A teraz.

B. Co u Ciebie?

***

Życie. Przedsmak. Płynność. Ciągłość. Strumień. Jednolity jak woda w kranie. Woda smakuje „jak nic”. Jak życie, w którym NIC NIE MA.

Ale Wy.

Wy Miejcie.

I smakujcie.


Podobne wpisy

0 komentarze