Wszyscy umrzemy, wszyscy za wcześnie.


źródło: www.unsplash.com

Dziś Jonasz maluje słowem. Kto nie poznał Jonasza, to przypominam - klika tu: Posty Jonasza

***

Promienie słoneczne łagodnie spływały z góry, rozlewając się po lśniącej powierzchni marmurowego nagrobka. Srebrny połysk ukazywał ogrom pracy włożonej w pielęgnację grobu. Pierwsze opadające liście w dziwny sposób omijały płytę, jakby rozumiały, iż byłoby to po stokroć okrucieństwem. 31 października wszystkie groby są piękne i zadbane, ale ten był wyjątkowy. Piękno zadbanego nagrobka było odbiciem uczucia klęczącej przed nim starszej kobiety. 

Była to Pani Łucja. Wstała po skończonej modlitwie, machinalnie strzepnęła lewą ręką ziemię z brązowego płaszcza, który miała na sobie. Ten gest, stan całego ubioru (a więc i czarnego kapelusza z zieloną wstążką, i granatową spódnicą, i zamszowymi butami w kolorze płaszcza) oraz rozwichrzone, siwe włosy - staruszka niewiele już miała trosk ziemskich. Spojrzała na mogiłę, zbliżyła się by poprawić jasnożółte żonkile w błękitnym wazonie, który stał po prawej stronie grobu. Cofnęła się i westchnęła: "To już 8 lat, mój kochany Antoni". Wilgotnymi oczami spojrzała w niebo. Jeszcze ostatnie spojrzenie i mogile towarzyszyły już tylko nieśmiale szumiące brzozy, wspierane dzielnie przez topole i nieustające w swym świergocie sikory, raz po raz przysiadające na grobie. Pani Łucja miała wrócić jutro.
 
Adrian siedział zdenerwowany w swoim pokoju. Podkreślona światłem dziennym jaskrawość żółtych ścian dokładnie oddawała stan pobudzenia młodzieńca. Wpatrywał się w biały dywan, wstał, usiadł ponownie, choć jak się miało okazać - nie na długo.Wszystkich Świętych! Dwugodzinna podróż samochodem (tu swoista ambiwalencja: być już na miejscu i odbębnić, ale i nie! - niech ona trwa w nieskończoność, byle nie być na miejscu), napuszone i nużące swą powtarzalnością powitania i rozmowy z rodziną bliższą i dalszą, pompatycznie celebrowana uroczystość kościelna i najmniej w tym wszystkim doskwierająca późnojesienna aura - tak widział dzień jutrzejszy, bo takim było dla chłopaka święto co roku. W tym roku zamierzał być nieobecny.Że też nikt nie kuma, iż to żadna fuma - rzucony w myślach żart nie przyniósł uspokojenia. Korpulentny blondyn o zalanych purpurą polikach zerwał się z łóżka i ruszył do kuchni. 

Rodzice przygotowywali razem obiad, co w tym domu zawsze kończyło się kłótnią; Adrian chciał postawić na swoim, choćby miał zbudzić samego Cthulhu. Nie minęło 5 minut, jak wrócił do pokoju, trzaskając za sobą ostentacyjnie drzwiami. Zza drzwi dobiegał krzyk ojca i komentarze matki. I tak nie pojadę - pomyślał. Długo w tym domu miało nie być spokoju.

Pani Łucja była już po skromnym obiedzie, jakim ten posiłek zwykł bywać w ostatnich latach. Wstała od stołu, pozornie ociężale, choć z dostrzegalną jeszcze lekkością - na zdrowie fizyczne nie narzekała. Przechodząc z kuchni do pokoju, zatrzymała się przed stojącym w przedpokoju lustrem. Spojrzała na swe odbicie i zamyśliła się. Wyglądała smutno i ubogo, ale nie to zwróciło jej uwagę. Właściwie samo lustro ze swą potężną, kasztanową ramą przyciągało nostalgicznie. Wzruszenie ogarnęło kobietę; zadrżała - piękno wspomnień toczyło walkę z bolesną teraźniejszością. Do przedpokoju wbiegł potężny mastino napolitano. Pani Łucja nie doczekała się dzieci i pies stanowił pociechę jako pomost łączący ze zgasłym wczoraj. Kupił go jeszcze Antoni i była to ich ostatnia wspólna radość 

- Chodź, Soniu, pójdziemy na spacer, obie tego potrzebujemy - wyszeptała staruszka i przypięła smycz potulnemu zwierzęciu.

Prowadzona przez czworonoga po schodach, kobieta spoglądała na odpadającą płatami ze ścian farbę, której kolor najtrafniej oddawało słowo "nijaki". Ponury widok tylko nasilił melancholijny nastrój. W głowie pani Łucji pulsowała myśl: "wszyscy umrzemy, wszyscy za wcześnie".

Na dole klatki schodowej stało dwóch młodzieńców; pili piwo i palili papierosy. Ich obecność wyrwała kobietę z zamyślenia. Minęła ich szybko i ruszyła z Sonią w stronę pobliskich nieużytków.Wąską ścieżką, wydeptaną w trawie, która w towarzystwie niezliczonej ilości chwastów porastała okoliczne nierówności, biegł ze spuszczonym do ziemi nosem rudy jamnik szorstkowłosy. Podążał za nim Adrian. Czerwona, puchowa kurtka i luźne zielone sztruksy znacznie go powiększały. Dobrą godzinę przechadzał się z psem, ale nie zamierzał wracać do domu. Wyjątkowo ładna pogoda, cisza i spokój pozwalały ochłonąć. W pobliskich krzakach świergotały sikory.

Każda kłótnia, niezależnie od przyczyny, miejsca i uczestników, sprawiała, że czuł się winny. Tak było i tym razem. Tłumaczył sobie, że przecież nic złego nie ma w jego decyzji. Czy muszę być więźniem chorych przyzwyczajeń, podtrzymywania tradycji? Mam 20 lat i mogę decydować o sobie w każdym calu - rozmyślał. Z drugiej strony czuł coś złego w swym postępowaniu. Sumienie nie podchodziło do sprawy tak jednoznacznie. Chłopak doszukiwał się w sobie egoizmu, bycia sybarytą. Ostatecznie zostawił męczące myśli na powrót do domu, spodziewał się drugiej odsłony awantury.

Jamnik nagle przystanął i podniósł głowę. Obok leżała stara opona, ale nie ona była obiektem zainteresowania. Z naprzeciwka zbliżał się duży pies o krótkiej, ciemnoszarej sierści. Ciągnął za sobą ledwo nadążającą starszą kobietę. 

- Kleks, do nogi! - krzyknął Adrian.

Reakcja małego psa była całkowicie odwrotna: ruszył gwałtownie do przodu, a gdy już dobiegł do swego większego pobratymca, zaczął głośno szczekać. Jak zawsze w takich sytuacjach Sonia spokojnie obserwowała napastnika. Adrian
podbiegł i chciał chwycić Kleksa, przeprosił także za jego zachowanie.

- Nic się nie stało, piesek głośny, ale zabawny - ciepłym głosem odpowiedziała staruszka.

W tym momencie jamnik musnął zębami nogę kobiety, która również w tym nie widziała żadnego problemu. Dla chłopaka było jednak za wiele i chwycił mocno psotnika, wtedy ten ugryzł kobietę w nogę. Rozpętało się piekło! Potężny mastino napoletano wręcz runął swym ciałem na wielokrotnie mniejszego jamnika i chwycił go w połowie. Zaczął szarpać nim na boki. Przerażający pisk ranionego zwierzęcia i warczenie agresora wypełniły powietrze. 

Pani Łucja zaczęła krzyczeć, Adrian próbował wyrwać Kleksa z jednostronnego pojedynku. Sonia puściła ciężko rannego jamnika i momentalnie powaliła chłopaka na ziemię. Nie zdążył nawet zareagować; pies wgryzł się w gardło młodzieńca, trysnęła krew z rozrywanej szyi. 

-Soniu! Mój Boże drogi! - pełen rozpaczy i bezsilności krzyk Pani Łucji ginął w tumulcie.

Najgłośniej krzyczał Adrian. Po chwili przestał, szamotanina rąk ustała niedługo później. Szarpiąca za smycz biedna kobieta nie zauważyła przez zalane łzami oczy, że to już koniec. Za późno. Zakrwawiona głowa psa puściła szyję Adriana, a jego ręce opadły bezwładnie na ziemię. W powietrzu unosiło się już tylko sapanie zmęczonego psa i szloch starszej kobiety.

Tracąc zmysły, Pani Łucja pobiegła po pomoc w kierunku, gdzie o taką najtrudniej. Nie była w stanie myśleć.

- Boże kochany... - powtarzała w biegu.

To musiało ją zabić. I zabiło. Silny ból w klatce piersiowej zwalił kobietę z nóg. Padła na kolana. Odczuwany ból fizyczny był tak wielki, że zwyciężył męki rozerwanej na strzępy psychiki. Pani Łucja spojrzała wilgotnymi oczami w niebo i osunęła się na ziemię. 

Nie żyła.

Inną żółcią wydały się być pokryte ściany w pokoju Adriana przy świetle żyrandola. Była łagodniejsza, tak jak matka ścieląca synowi łóżko. Miała wyrzuty sumienia. Ojciec oglądał w drugim pokoju nudną walkę bokserską. O czymś myślał.

Dwaj młodzieńcy z papierosami wracali do swych domów. Idąc piaszczystą dróżką, ledwo dostrzegli w zapadającym zmroku siedzącego przy oponie sporego psa. Z bliższej odległości dostrzegli leżące za oponą ciało starszej kobiety.
Poznali psa i kobietę. Chwilę później wyższy z nich dostrzegł nieopodal martwego rówieśnika. Poznał zmasakrowaną twarz blondyna. Był to jego kuzyn
.

Jonasz. 

Podobne wpisy

0 komentarze