Masz nową wiadomość...




„ …
opowiem Ci historię,
lecz zanim Ci opowiem
przysiądź się i przytul się do mnie…
...
tak mało jest już wspomnień
próbuję nie zapomnieć…”

            Monika Urlik „ Jaśmin”


Wiecie jak to jest?
Najpierw jest przypadek. Później przyczyna. Później skutek.

***

Dwa lata temu. Czerwiec.

Dwa krótkie dni. Krótki wyjazd. Długa niechęć. Nie. Nie chciała tam jechać. Nie chciała w ogóle. Właściwie, to najzwyczajniej w świecie ją zmuszono. No to pojedzie. Pojedzie. I wróci.

Normalny poranek. Zwykły. Jakich tysiące.

Wrzucała pośpiesznie do niewielkiej torby kilka kosmetyków. Mały kuferek. Chyba brązowy. Zielony sweter, dżinsy, suszarkę. I tę sukienkę, w geometryczne wzory. Tę czarno białą. O, jeszcze szpilki. Czarne, bez palców.

- Jedziesz?
- Jadę.
 
Deszcz lał niemiłosiernie. Wsiadała do jej auta i chciała już wracać. Krople deszczu równomiernie uderzały o szybę. Zlewały się w dół, sunęły jak potok. W radiu muzyka. Jakubowicz śpiewała, że w domach z betonu nie ma wolnej miłości. Stukała palcami o deskę rozdzielczą. 

No była. Na miejscu.

Wyciągnęła ręce w górę i przeciągnęła się leniwie. Chwyciła parasol biegnąc do białych, przeszklonych drzwi. Przebierała nogami, czekając, aż ona wypali papierosa. Widziała unoszące się smugi dymu i to, jak ona drżała. Czuła przeszywający chłód, mimo, iż był czerwiec. Tylko powietrze jesienią pachniało. Szarą. Bez wyrazu. Nakryła ramiona różowym płaszczem i czuła, że jest jej zimno. Grzała żołądek zieloną herbatą, kręciła palcem wskazującym kółka na brzegu filiżanki, odchyliła do tyłu głowę. I ziewała. Ospale.

Kilka kroków. Słyszała, że czyjeś buty uderzają rytmicznie o posadzkę. Słyszała, że ktoś wchodzi. Podniosła nos znad granatowej chustki w małe stokrotki. Podniosła sam jego czubek. Patrzyła. I widziała. Trzy osoby. Raz. Dwa. Trzy. Jeden. Druga. Trzeci. Trzeci! Czerwcowo-jesienne powietrze nabrało jakiegoś innego wymiaru. W głowie nie czuła już zapachu palonych liści, nic nie rozumiała. Zaczęła czuć zapach czerwcowego słońca. Zerkała mimowolnie. Szara bluza. Szara bluza wypełniła jej przestrzeń. 

Kilka słów, zdawkowa rozmowa. Bo kot przejechany. Bo ona widziała i smutno jej przecież… Bo głupie szkolenie i wcale nie chciała.

Kilka uśmiechów, niby zwyczajnie...

Dziwne uczucie.

Weszła jakby w skórę marionetki, bo przez cały dzień ktoś mimowolnie sterował jej głową. Ktoś jej ją obracał na czyjąś sylwetkę z którą krzyżowała spojrzenie. Raz po raz. Niby nie patrzyła a widziała wszystko. Niby nie słuchała a słyszała.  Niby nie myślała, a czuła. Czuła. Wyraźnie. Nie chciała już wracać. Chciała czekać, co dalej…

Wieczór.

Trzymała w dłoni kieliszek wypełniony różowym winem. Podnosiła go do ust, zostawiając ślad różowej szminki. Odkładała powoli. Miała tysiąc myśli. I jedną. Istotną. Tę najważniejszą. Usiądzie obok. Bingo! Bo siada.

Noc długa i chłodna. W tle piękne obrazy wypełniały przestrzeń. Stary budynek z duchem historii.

-  Chodź -  powiedziała do niej. 

Wzięła ją za rękę i zaprowadziła do pokoju. Zrzucała spodnie. Nogawka, jedna, druga, apaszka. Rzucała w kąt. Wciągnęła sukienkę. Szpilka na nogę. Wracała. Pewny krok. Jeden za drugim. Unosiła się wysoko Różowe procenty tańczyły jej w głowie, wirowały rytmicznie jak baletnice. Prostowała myśli. I chciała jednego. Tego spojrzenia, gdzieś tu na sobie. Bingo! Bo ma je. 

Noc.

Szybko. Wszystko działo się tak szybko. Między słowem, a gestem. Między zatrzymaniem spojrzenia, czy jeszcze może czy już wystarczy. Między karaoke i kolejną piosenką…

Irracjonalnie, opornie, czuła żal. Jak by jutra miało nie być. Czuła, że noc się kończy. Jej świat migotał, raził po oczach feerią barw. Nie chciała zgubić tej chwili, tego momentu. Chciała zamknąć go w dłoni i schować w kieszeni. Te dźwięki nocy, chciała zapamiętać. Myśli i słowa. Dotyk przypadkiem. Wszystko. No wszystko!

Bardzo długi hol. Kilka schodów. Szła powoli i serce jej się śmiało. Była bosko zmęczona. Miała płytki oddech. Zamarła. Ktoś przyciągnął ją mocno do siebie. Zdecydowanie. Odwróciła głowę. On. Usta na ustach. Zamknęła oczy i zgubiła wzrok. Wyplątała rękę, obróciła się, powiedziała coś zdawkowo, przyśpieszyła kroku i zniknęła.

Szybko żałowała. No, że zniknęła. Że pomyślała. Choć nie powinna. Że jedna chwila. Moment ulotny. Że się nie stało. Że przecież szkoda. No i, że czemu. Że tak nie można. Że wszystko za nią. A ona chciała. Tylko ten rozum. Głupi, najgłupszy. I te podszepty, że nie powinna. No nie powinna. Ale co z tego…

Dzień kolejny.

Rano.

Dziwnie… W głowie tak dziwnie…

Wracała. 

Była już w domu, szybko zasnęła. No bo zmęczenie. I myśli milion. Wstała, tak nagle. Wzięła laptopa. Ona go znajdzie. Znajdzie. Bo musi.

Szybkie logowanie. Wystukała rytmicznie dwa słowa. Imię i nazwisko. Strasznie się bała. No, że nie znajdzie.

Jest! Wszystko na raz się w niej śmiało. Wysłać…. Nie wysłać… Trochę się obawiała. Jednocześnie coś sprawiało, że było jej ciepło. Egzystencjalna pustka wypełniała jej głowę.

Wysłała.

Czekała. Na odzew. Na znak mały jeden. Myślała - przepadło. Dudniąca cisza. Bo to celowo. Słyszała już potem. Że ją przetrzymał, tak dla zasady. Tak dla kaprysu, żeby nie było.
Nosa mu utrze, tak pomyślała. I nie utarła. No bo nie umiała.

- Będziemy za kilka minut, zejdziesz? Mówi, że zejdzie. Zamyka 
laptopa.

Małe okienko. Zielona kropka. Masz nową wiadomość. Tak na to czekała! 

- Wiecie, nie zejdę. Przepraszam, nie mogę…

No jest… No napisał…!!!

Początek.

Nawlekała igłę i szyła słowa. Jedno za drugim. Grubymi nićmi. Gdzieś tam pętelka. Gdzieś nawlec nie mogła. Próbowała od nowa. Łamała konwenanse jak twardą deskę. Wbijała sobie drzazgi w palce. Jedna za drugą. Bolało. Świadomie. Łapała motyle. Zamykała w słoiku. Czerwcowe powietrze szumiało jej w głowie. Ćpała się słowami. Chłonęła. To wszystko mało. Za mało. Zbyt mało.

Wieczory. Poranki. Popołudnia. Dzień za dniem. Tysiące najpiękniejszych słów. Jedno zdjęcie tęczy. Milion emocji w jednym wyrazie. Zawrót głowy. Namalowany uśmiech. Dzień przesiąknięty wyrwaniem z kontekstu. Dwa różne punkty widzenia… Dwa różne, tak bardzo wspólne…

Rok przesiąknięty rozmowami…

W różnej ilości. Różnej i zmiennej…

Czekała. Z tą myślą. Że może kiedyś jeszcze się uda. Że tak być nie może. Że to raz jeden. Że nie ucieknie. I, że Broń Boże. I niech się spełni, to co ma w głowie. Ten sen, ten jeden. Jeden z tysiąca. No niech się ziści! No i się ziszcza.

Maj. Rok temu.

Wieczór.

Znów małe okienko. Zielona kropka.

Nie wierzyła…

To co do jutra? Czytała najpiękniejsze ‘do jutra’ w swoim życiu. I czekała. Czekała jak na szpilkach. Najlepsze wciąż musiało przyjść!

Dzień kolejny. Poranek.

Słońce przebijało się przez górskie szczyty. I znów czuła jesień. I chłód  na stopach. Długie kilometry, zgubiły gdzieś drogę. Znów we dwie były. Znów ten sam nierozerwalny skład. W radiu muzyka. Gdzieś się pogniotła i ubolewała. Że głupie pasy. Że dziś akurat. Że szlak ją trafia. I zaraz zwariuje.

Weszła. Patrzyła. Patrzyła nieśmiało. Zdawkowe słowa. No serce biło. Ma dobre miejsce usiądzie gdzieś z boku. Telepatycznie go wzrokiem ściągnie.

Ściągała raz po raz. Tak jakoś. No dziwnie…

Noc. 

Długa i chłodna. Z deszczem raz po raz. Z muzyką głośną. I czyimś śmiechem.

Sok porzeczkowy. Kieliszek wódki. Wąska słomka. I kilka łyków. Jutro lotnisko. 

Więcej nie mogła. Bo wyjeżdżała. No bo ten urlop.
Przed nią codzienność. Zimna. I nudna. 

Więcej nie mogła. Bo gdzieś tam czekał, ten raj na ziemi. Z palącym słońcem. Z piaskiem i morzem. Ten z cykadami. Z życiem codziennym.  

I ten z jej głową. I ten z jej głową, gdzieś …. Gdzieś daleko.
 
Między muzyką. I ciepłą dłonią. Kolejnym słowem, setnym uśmiechem. Tym biciem serca, co je zagłusza, gdzieś na słów kilka mówi:

-  No dobrze. 

Mówi. I idzie. Bo spacer nocą. Bo tak marzyła. I nie wierzyła… A to się działo. Działo, naprawdę…

Krople deszczu spadały raz po raz. Stała w tym deszczu na górskiej drodze. Tysiące zmysłów. Palce we włosach. Szatański pomysł. Jej sen się spełniał. Usta na ustach. I stan ten błogi. Zmysły się kruszą. I rozpadają. Milion igiełek. Smak szczęścia czuła. Łapała te chwile. Zamknęła je w garści. Kiedyś rozdmuchnie znów wokół siebie. Bierze oddechy. Te trzy głębokie. Bo tchu jej brakuje. A w głowie rozgardiasz. 

I ta ochota. 

Nie unikniona. 

Ta chęć ogromna. Na nowe pokłady wyobraźni. Chęć. Na rzeczy które nigdy wcześniej nie przychodziły do głowy. Na nowe terytoria. Bez zatrzymywania. Bez wytchnienia. I bez przerwy.

Wracali powoli. I znów to czuła. Jego spojrzenie. I słów tych magię. I ten chłód deszczu. To się nie liczy. Że ciemno. Zimno. Nic się nie liczy. No trwaj, że chwilo. Trwaj, i nie mijaj.
No i te usta. Raz drugi, trzeci. Czuła wyraźnie. Już nie zapomni. Uśmiech maluje. I słowa waży. Słucha uważnie. Wszystko chce wiedzieć…

Noc długa… Z uśmiechem… Bez wątpliwości, bez zawahania…

Dzień kolejny.

Wczesne popołudnie.

Stukała w telefon. 

-Co, do mnie piszesz?

 Numeru nie ma, to jak ma pisać. On rękę wyciąga, i jej go zabiera. Dziewięć cyferek. Jedna za drugą. Słuchawka zielona. I go oddaje. No już masz, przecież.

No miała. No przecież. O jak się cieszyła. O jak się cieszyła pojęcia nie miał. 

Czuła, że tęskni. Za tu. I teraz. I jest tu jeszcze. No jeszcze chwile. A już tęskniła. Naprawdę. Szczerze.

***

Wsiadała do auta, znów długa droga. Korek ogromny.

 Że się porzyga, mówiła jej znowu. 

- No nic nie zrobię, no sama widzisz. Szybciej nie mogę.

 Czy jest okropna, pytała jej cicho. 

- Nie, tylko młoda, ona mówiła. Mówiła jej cicho i się uśmiechała.

Wieczór.

Dom.

Jeszcze zakupy. Kantor. Walizka. Jeszcze spakować, no to, no tamto. Bo urlop czeka. No i już późno, i szlak ją trafiał. Bo zaraz wstać trzeba, a tyle na głowie. 

Włączyła laptopa, widziała dwa słowa. I dwa kolejne. I potok cały. I już się nie złości. I nogą nie tupie. Między walizką. I klawiaturą. Serce zagłusza. Bo znów jej bije. Cicho bądź, głupie. No głupie serce!

Dzień kolejny. 

Dom.

Poranek. Początek urlopu.

Szybko, walizka, auto i droga. Parking, lotnisko. Palące słońce. Drinki i taras. Pina colada. Widok na morze. Taras. I murek. Ten niski murek na tym tarasie. Telefon i numer. No tych cyfr dziewięć. Tych najważniejszych. 

O jak się cieszyła. Stukała raz po raz. Nie wyśle przecież. Ale wysyła. No niech się dzieje…

Słyszała wibrację. Miała odpowiedź. Że wykorzysta tak szybko, nie wierzył. No, że ten numer. Ze ten wstukany. Przecież musiała. No jak inaczej. 

Bo szumi w głowie. Nie, to nie morze…

I serce rosło…

Te wiadomości. Jedna. Za drugą. Setki emocji. Zamknięte w słowach. Tak, tych użytych. I tych w podtekście. Tych jak okruchy. Zbieranych w całość. To tu i teraz. To gardło ściśnięte. To niebo wspólne. A tak oddzielnie. Ten obłok w górze. I oddech płytki. Labirynt zagadek. I ona. Gdzieś w środku…

Czuła, że chce go złapać za rękę. Czuła, że chce poczuć jego rękę na swojej twarzy. I by ją zamknął. Jak dżina w lampie. W swoich ramionach. Na chwilę, moment. Zamknął. Przechował. Nawet ulotnie. 

Ma tylko słowa. Słów tych miliony. Na klawiaturze, tych wystukanych. W skrzynce odbiorczej. Pozamykanych.
Słowa. Te trwałe.

Tak te pod stołem. I te na plaży. Te tuż za biurkiem. I w miejscu każdym. Te gdzieś tam w aucie. W oknie. I na balkonie. Na zwykłym spacerze. I te z lodem w dłoni. Te z gerberami, ma mieście w ręce. Z dźwiękiem koncertu. Z ”hallsami” w ustach. Z szukaniem choinki. Z chaosem w głowie. Nad klawiaturą. W deszczu. I śniegu. W tureckim słońcu. Z hukiem lotniska. Wszędzie, gdzie da się. 

Słowa splątane. I zdań tysiące. Tych pięknych. Ważnych. Tych zapisanych. Na dnie wyrytych. Zakorzenionych. Wplątanych w siebie. I wymieszanych. Tak płynnie. Zgrabnie. Mocno. I trwale.
Ma tu i teraz. I nie chce. Wcale. Bo wie, że przecież. Wie, doskonale. No, że codzienność. I że, przyziemność.

Przyziemność jest nudna.  I zmienne potrzeby. A ona tak lubi. Poza rozumem. Łazić i chodzić. Zwiedzać. Szybować. Z twarzą do słońca. Gdzieś wystawioną. Lubi garść wspomnień. Wokół rozdmuchnąć. Tych co schowała. W dłoni zamknęła.

No nic takiego. Zwykłe pojęcie. Jak przeznaczenie. I uciec nie można. Bo dokąd nie ma. I coś się dzieje. Ktoś się spotyka. Bo ktoś miał się spotkać. Na tu. I teraz. I więź jest jakaś. I nie fizyczna. Może duchowa. I jest wspomnienie. I jest marzenie. Trzymanie w szachu. Mocno. Wątpliwie.

Ciężko jest uciec.
Ciężko rozłączyć.
Ciężko wyłączyć.

Cię głupie serce.


Podobne wpisy

3 komentarze

  1. Uwielbiam takie historie...
    A słowa mają moc. Ogromną. Zwłaszcza te płynące z serca do serca.

    OdpowiedzUsuń
  2. Też łykam te historie. Powracam. Przeżywam. Magdo może najwyższy czas pomyśleć o wydaniu książki?

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj, głupie to serce, głupie.
    Ale bez niego byłoby tak pusto i szaro...

    OdpowiedzUsuń