Dzień dobry, kocham Cię...



Pada. Na całe szczęście pada. Niebo epatuje szarością. Nie ma żadnych prześwitów, żadnej niosącej nadziei na przegonienie szarości chmury. Nie ma żadnych przebłysków słońca, żadnego promyka, który rozjaśni nijakość dnia, w którym właśnie się budzę. 

Nie zniosłabym słonecznych uniesień. Nie dzisiaj. Może jeszcze wczoraj tak, w sumie nie, może jeszcze jakieś, ja wiem, trzy, maks cztery dni temu. Ale na Boga, nie dziś. Dlatego dobrze, dobrze cieszę się, pogoda mi sprzyja. Niebo płacze razem ze mną, o dzięki ci dobry losie, że tak jak ja masz dziś nastrój na niepogodę.

Nie umiem dziś być w tym domu, nie czuję się tu na siłach. Nigdzie się nie czuję, ale ta grubość ścian na tu i teraz zbyt mocno mnie osacza. Muszę znaleźć jakąś przestrzeń, jakąś niszową kryjówkę, jakąś jasność w ciemności dnia deszczowego, jakąś drogę ucieczki… od siebie.

Wezmę tę parasolkę, wyjmę ją z samego rogu szafy, jest śmieszna, cała niebieska, na dole ma różowe flamingi, po sześć na każdym trójkącie materiału, oddzielonego wygiętymi już nieco drutami. Tak mi się wtedy powykręcały, jak wracaliśmy z tego jeziora, a wcześniej z koni, ze stadniny w sensie, a potem wiało i się ta chmura oberwała i ja tę parasolkę przed siebie, a on mnie jakby za siebie, a potem obok, i tym ramieniem tak mnie obejmował…

***

- Mogę się przysiąść – słyszę skierowane w moją stronę pytanie.

Opieram łokcie na kolanach, palce mam splecione. Między nimi trzymam dwie nakrętki, dwa kapsle od Tymbarka z dwoma różnymi napisami. Nie chce mi się pić, nie jestem spragniona, no chyba, że uwagi, ale litości, nie jakiegoś podstarzałego pana. 

Ponoszę lekko głowę, zerkam w prawą stronę, no stoi on tam nadal stoi. Cofam spojrzenie w dół, całą plątaninę myśli sprowadzam do rozwodzenia się nad kapslowymi napisami. 

„Zacznij od nowa”

„Możesz wszystko”

Akurat.

- Przecież pada – nie patrząc na niego w końcu mu odpowiadam.

- Ale pani tu siedzi w tym deszczu mimo wszystko – bez krzty zastanowienia szybko mi odpowiada.

- No siedzę, i co z tego? – Chyba jestem odrobinę niemiła.

- Nic, z tego nic akurat. Ja tylko zapytałem, czy mogę się dosiąść, o tu, do pani.

Wzruszam ramionami. 

- Skoro pan musi, to proszę.

- Dziękuję – odpowiada i się uśmiecha. 

Nie patrzę na niego ale czuję, że tak właśnie się dzieje. Mam taką dziwnie pojętą umiejętność wyczuwania emocji, które się tworzą u jakiegoś człowieka, nawet jeśli jest on ode mnie z daleka… No właśnie…

Starszy pan w popielatym garniturze nagle przerywa moje myślenie. Czuję jego wzrok na sobie, czuję jak się nieco bliżej mnie przysuwa. Ma różową koszulę, buty ciemnobrązowe, trochę śmiesznie się ta jego kolorystyka ubioru w całości komponuje, tak mi przebiega przez głowę w pierwszej chwili. A w drugiej zerkam na swoje kolorowo-ciapkowo-plamiaste getry, czerwone trampki i parasolkę z flamingami i kącikiem ust sama do siebie się niepozornie uśmiecham.

Podnoszę łokcie z kolan, prostuję plecy, ta pół wygięta pozycja już nieco mnie zmęczyła, siłą rzeczy obracam głowę i patrzę w kierunku mojego ławkowego współkompana.

- Wygląda pan, jakby miał pan ochotę mi coś opowiedzieć – wyrzucam tych kilka słów pośpiesznie z siebie. 

Nie wiem skąd mi się wzięły, nie wiem dlaczego to powiedziałam, po prostu akcja-reakcja, spojrzenie – zapytanie.

- A pani wygląda, jakby miała ochotę posłuchać. Proszę nic nie odpowiadać. Mam wrażenie, że jednak zgadłem.

Jednak…

No, to teraz mnie zaciekawił.

***

- Zmoknie pan.

- Przecież siedzimy pod drzewem.

Tak, moje zagadnięcie było bardzo, przeogromnie bystre.

- Coś panią martwi, że siedzi pani tu tak, w tym deszczu, tak w samo południe zupełnie sama?

- Przecież to ja miałam słuchać, to pan chce mi coś opowiedzieć – mówię nagle zbuntowana. 

Starszy mężczyzna przybiera pozycję z której ja przed momentem wstałam i mówi mi, że jasne, że mam racje, ale nigdzie nie było dodane, że nie może być na odwrót, że może jednak i ja bym chciała, no a że chciałam to…

- Martwi. Życie mnie martwi, proszę pana. Samotność mnie martwi. Moja samoświadomość mnie martwi. Moja dojrzałość. Moja nad-emocjonalność – wyrzucałam z siebie na jednym oddechu. Widzi pan? Widzi pan ten dzisiejszy świat, widzi pan tę rzeczywistość, te realia? Ja mam proszę pana trzydzieści pięć lat, trzydzieści pięć, no da pan wiarę? Nie jestem ani zbyt młoda, ani zbyt stara. Nie jestem też jakoś niecodziennie naiwna, żeby wierzyć w te wszystkie spełnienia marzeń, te szczęścia ponad miarę, te całe życiowe mądrości czy inne stanowienia. Tylko wie pan – kontynuowałam. Inni żyją, a ja ciągle walczę. Ciągle toczę batalię o jakąś normalność, o codzienność, o siebie. 

- Domyślam się, że chodzi o jakiegoś mężczyznę? Stąd te pani rozważania?

- Nie proszę pana, nie chodzi o mężczyznę. Mężczyźni się tak nie zachowują.

- Co poszło nie tak, zatem, pozwoli pani, że zapytam?

- Widzi pan, ja myślałam, że nic, że nic nie może pójść nie tak. Myślałam, że to wszystko idzie może trochę pod górkę, ale mimo wszystko, że idzie to dobrze. Że może faktycznie jakoś nie po kolei, może z jakimiś ekscesami ale przecież im trudniej się coś zdobywa tym łatwiej się docenia, no nie? Co pan o tym myśli? Czy podobne jest pana zdanie?

- W życiu warto jest iść na kompromisy, moje dziecko. Tyle ci powiem. Może powinnaś z nim porozmawiać?

- Jest tysiąc dwieście kilometrów stąd.

- Ale są telefony.

- Ale on nie chce gadać.

- Gdzie go poznałaś?

- W Internecie. Wie pan, są takie portale, gdzie można poznać człowieka. I jemu zaufać. A potem ten człowiek daje nam palec a my myślimy, że on nam dał całą rękę. Głowę, duszę, serce. I my się tej myśli kurczowo trzymamy. My, my ludzie z tego nie młodego i nie starego wciąż pokolenia. My naiwnie wierzący w miłość, zrządzenie losu czy inne przeznaczenie. My otwierający swoje serca, nie tam, gdzie trzeba. My brnący w relacje, które nie będą mieć w naszym życiu większego znaczenia. My, którzy potem z tym winem i paczką chusteczek oglądamy po nocach smutne seriale. Czytamy smutne wiersze i odtwarzamy w kółko stare piosenki. My proszę pana, my… my ludzie, którzy źle w życiu po raz kolejny trafiamy…

Ja się tu uzewnętrzniam i zamiast jakiejś złotej rady odpowiada mi zamyślenie. Starszy pan jakby wolniej oddycha, jakby odpływa, jakby chce coś powiedzieć ale nie wie jak zacząć, tym razem więc to ja zadaję mu pytanie.

- Dlaczego pan sądzi, że warto na te całe tak powszechnie oklepane kompromisy chodzić?

- Dlaczego? To czekaj, zaraz pani o tym opowiem. 

- Joasię poznałem trzydzieści pięć lat temu, dokładnie w osiemdziesiątym pierwszym roku – zaczyna opowiadać. Na studiach, w Krakowie. Jaka ona piękna była. Włosy miała blond, ale nie takie zwyczajne, takie falowane, jakby złote. Nos lekko piegami nakropkowany. Pamiętam jak udało mi się ją wyrwać do tańca na jednej ze studenckich potańcówek. To był taki czas, kiedy królował przebój zespołu ‘dwa plus jeden.’ 

‘Iść ciągle iść w stronę słońca. W stronę słońca aż po horyzontu kres… Iść ciągle iść tak bez końca…’

- I tak tańczyliśmy sobie, a ona nuciła. Ginęła w moich ramionach, taka drobna była. I tak później od tej potańcówki się wszystko zaczęło.

- Czym jest wszystko? – Dopytuję.

- Została moją żoną. Uśmiecha się. Pobraliśmy się w osiemdziesiątym czwartym roku. Taki skromny ślub, z małym przyjęciem, nie nazwał bym tego nawet weselem. Ślub jeden, w urzędzie, choć Joasia bardzo chciała, żebyśmy wzięli go też w kościele. Wtedy nie było ślubów konkordatowych, wtedy się normalnie jak ktoś chciał to dwa osobne brało. Ale ja w tym kościele to nigdy nie chciałem. Moje ówczesne stanowisko pracy i jego stosunek do kościoła też mi trochę w tym temacie narzucało. I ona uległa mi, i poszła na to, zaakceptowała moją decyzję, choć potem, całymi latami trochę mi to wypominała.

- Ma pan dzieci?

- Mam dwie córki – wyciąga portfel i mi je pokazuje. 

- Fajnie, też bym chciała – trochę się rozmarzam. 

- To Marynia, ona mieszka teraz w Lublinie. A to Elwira, ona jest młodsza, obie mają już swoje dzieciaki. O, to moje wnuki - wskazuje palcem kolejne zdjęcie. Wszystko można o mnie powiedzieć – dodaje. Co jak co, ale dzieci to mi się akurat udały.

- Ładne - kiwam głową. Zdjęcia. No i córki, i wnuki też - dodaję

- To pana żona? – Widzę kątem oka jeszcze jedno zdjęcie i nie gryząc się uprzednio w język zadaję kolejne pytanie.

- Nie, to Małgosia, moja przyjaciółka. Taka dobra dusza, moja znajoma – zaczyna opowiadać jakby plątał się w zeznaniach.

- Ale tu, o proszę – wyjmuje jeszcze jedną fotografię. Tu jest moja żona. 

Patrzę na to zdjęcie i trochę zamieram. Nic nie mówię, o nic nie pytam, nic nie dodaję. 

- Proszę, tu jestem ja, a tu Joasia. To nasze ślubne zdjęcie. Piękne prawda?

Prawda…

- Kiedy trzy lata temu straciła apetyt i zaczęła tracić na wadze to siłą zmusiłem ją do pójścia do lekarza. Ona się wzbraniała, że to tylko niestrawność, że może coś jej zaszkodziło, że może… Apotem diagnoza nas oboje z nóg zwaliła. Rak żołądka, stadium zaawansowane. To był taki cios. To był moment, kiedy lekarz prosił mnie do siebie i mówił mi spokojnym, wyważonym głosem: Panie Marku, proszę pozałatwiać najważniejsze sprawy. Leczenie na ten moment jest już zwyczajnie niemożliwe… I to najgorsze zdanie, że sprawa rozegra się w góra trzy-cztery miesiące…

Chwila milczenia.

- Joasia wiedziała?

- Nie, ja jej nigdy nie powiedziałem. Ale to była bardzo mądra kobieta, ja jestem pewien, że się domyślała. I wtedy, kiedy ja wyszedłem z tego szpitala, to pojechałem do jubilera, i za jakąś godzinę tam wróciłem. I klęknąłem przed nią, jak ona tam na tym szpitalnym łóżku leżała i ją zapytałem, czy zostanie moją żoną. 

- I ona się wtedy tak bardzo śmiała, tak, że ja ten śmiech słyszę do dzisiaj. I mówi mi ona, że przecież już jest nią, i to jak jej się wydaje chyba od zawsze. Ale ja jej wtedy mówię, że w obliczu prawa tak. Ale ja chcę żeby była moją żoną taką przed samym Panem Bogiem. I wiesz, moje dziecko, ona się zgodziła. Ja wiedziałem, że ja w ten sposób spełniam jej marzenia. A lekarz przecież mówił, żeby załatwić najważniejsze sprawy. A ta była dla mnie najważniejsza…

- I państwo się drugi raz wówczas pobrali?

- Tak. Kupiłem garnitur, taki elegancki, całkiem nowy. I sukienkę dla niej, z córkami razem żeśmy wybrali. I ten kwiat we włosy. I księdza załatwiłem. I ona na tym wózku inwalidzkim na tej szpitalnej Sali mi TAK mówiła, a ja byłem najszczęśliwszym mężem na świecie wtedy. A ona moją najwspanialszą żoną. A te trzy miesiące później ją pochowałem. I tylko tych kilka zdjęć mi z tego mojego życia zostało. 

***

On kończy ten wątek a ja nie umiem się zebrać na choćby jedno mądre zdanie. Może to i lepiej, może to jest dobra dla nas chwila milczenia. Myślę o nich, o tym czy czuł jej obecność w tym pustym domu, czy na przykład przez jakiś dłuższy czas, nawet nie zmieniał pościeli, żeby jej zapach w tym swoim łóżku zatrzymać. Czy wiedział wciąż, czy pamiętał nazwę perfum, którymi może przez ostatnie lata pachniała. Czy nosił jej na grób ulubione kwiaty i czy były to może kolorowe róże. A może tam sadził bratki, jak kiedyś, zwyczajnie. Czy pamiętał to TAK wtedy wypowiedziane, czy śniły mu się czasem jej śmiejące się oczy. 

- To może jednak porozmawiacie? – Kolejny raz jego pytanie przerywa moje rozważania.

- Chyba nie, wie pan, to się już chyba nie uda. Moja babcia kiedy go poznałam to na okrągło mi mówiła – Laura, dziecko, on nie jest i nie będzie dobry dla ciebie. Ale ja jej chyba nie do końca w tym temacie wierzyłam. I jaki z tego morał? Babci warto słuchać.

- Starszych warto słuchać, tak myślę, w ogóle – Pan Marek się serdecznie zaśmiewa.

- Ma pan rację. No i ja tak jeszcze wrócę, bo wie pan, on mi powiedział, że musiał wyjechać tysiąc dwieście kilometrów ode mnie, żeby zrozumieć, że nam źle jest razem. Miłość liczona kilometrami, czy nie wiem o co niby chodzi. Zerwane więzi? Czy co do cholery? Bo jak był ze mną tutaj, to mi mówił, że mnie kocha, ubóstwia, uwielbia, że będziemy na zawsze razem. Dziecko mieć z nim chciałam. A on mi jednym sms-em w jeden wieczór życie burzy. Zostawia mnie z chrupkami, i piwem, i gorącą wodą pod prysznicem, w którym stoję i wyję. I niby rano jest jakby lepiej ale jednak wciąż nie kolorowo, i ciągle nieprzerwanie szarość…

- Nie ma tego złego… To znaczy wiesz, zawsze mogło być gorzej.

- Jasne, przecież mogłam być w ciąży, ma pan rację – teraz to ja się beztrosko zaśmiewam.

- Słuchaj Laura, ja się będę już zbierał. Sądząć po kolorach nieba, to chyba zbiera się na jakąś burzę. Ale pamiętaj – w życiu nie wystarczy żyć. Życie trzeba przeżyć i to najlepiej, najlepiej jak się tylko umie. I wiesz, to jest ważne żyć dla siebie, ale ważne jest też żyć dla drugiego człowieka.

- Ale ja chciałam żyć dla niego. Ja chciałam proszę mi wierzyć. Przecież ja z nim weszłam na Giewont, i z nim te zamki zwiedzałam. I my te góry, te stadniny, te ryby, te konie, i arbuzy oboje lubimy. A on mi mówi, że ma dużo za sobą. No i co z tego skoro ma dużo za sobą to przecież we dwoje nam być łatwiej. No prawda?

- Prawda. Przyjdziesz tu jeszcze? Może za tydzień o tej samej porze. Przyjdziesz i przyjdę i ja. I wtedy mi opowiesz jak się twoje sprawy mają.

- Myśli pan, że można przestać kogoś ot tak kochać? Że coś nagle znika? Że jest coś takiego jak miłość mierzona kilometrami? Jak jestem daleko to już nie jesteś ważna dla mnie, czego oczy nie widzą tego sercu nie żal, myśli pan, że jest to realne? Mój brat mówi, że on może ma tam kogoś, ale ja w to akurat nie wierzę. To znaczy nie chcę. Znaczy sam pan rozumie?

- Rozumiem. Przepraszam, muszę już iść, naprawdę. I proszę wybaczyć, że tak zwinnie przeszedłem z formy pani, do mówienia po imieniu.

- Nie, proszę nie przepraszać, to bardzo miłe.

- To do zobaczenia w przyszłym tygodniu.

- Dobrze. To tak się umówmy. Przyjdę. Będę. Aaaa… Chciałam panu podziękować.

Machnął ręką.

- Nie ma za co moje dziecko, nie ma za co. Serdeczności życzę.

***

Tydzień później starszy pan na ławkę już nie przyszedł.

Zresztą tego w zasadzie nie wiem. Bo ja sama na nią już nigdy więcej nie poszłam.

I teraz, późnym wieczorem, kiedy właśnie sobie o nim pomyślałam, przypomina mi się jedno zadane wówczas przez niego pytanie:

- A mieszka pani z kimś teraz? Jest ktoś kto jest na wyciągnięcie ręki? Ktoś z kim pani na przykład posiłki jada? Bo wie pani, to jest ważne. Ważne jest, żeby nawet takie drobne elementy życia codziennego mieć i móc z kim celebrować.

- Z kotem – natychmiast odpowiedziałam. I nawet z jednego talerza jemy.

Widziałam, że był zaskoczony, szybko więc dodałam, że no come on, żartuję przecież.

A teraz patrzę na tę moją puchatą kocią kulkę - biało – czarną, czy tam czarno - białą i z uśmiechem wołam:

- To co, Marian? Po kabanosiku?

Magdalena 

Podobało Ci się? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad. Możesz na przykład dać mi lajka. O tu: KLIK 

fot. Milada Vigerova 

Podobne wpisy

0 komentarze