I nikt nie powiedział 'zostań'.



Przesuwa swoją ciepłą dłoń wzdłuż mojej całej ręki. Rozpoczyna tuż od wystającej kości ramiennej i prowadzi ją aż po czubki moich palców. Łaskocze mnie to. Wzdryga mną przyjemny dreszcz, wykrzywiam usta w czymś na kształt uśmiechu. Ma miękkie dłonie, czuję to wyraźnie. Są ciepłe, wyjątkowe. Nie wiem dlaczego, ale mimowolnie, sama dla siebie, we własnej głowie zaczynam porównywać. Szymon miał inne. Kiedyś znałam na nich każdą linię. Życia, głowy i serca. A teraz nawet już za dobrze nie pamiętam ich budowy. Cóż, czas robi swoje. 

Zaraz, czas? Przecież to tylko dwadzieścia pięć miesięcy, osiemnaście dni i trzynaście godzin minęło od naszego rozstania. Pożegnania. Zakończenia. Wszystkiego.

A może jednak miał takie same? Może ja po prostu tak dawno nie czułam na sobie męskich rąk, że te Igora wydają mi się na tę chwilę takie wyjątkowe?

Albo może gdyby nie to, że Szymon zadzwonił do mnie dziś o jedenastej szesnaście czasu polskiego, to ja bym o tym najnormalniej w świecie nie myślała?

***

Płyta lotniska jest rozgrzana. Przez duże okno widzę pole wzlotów, oraz miejsce, gdzie po lądowaniu i kołowaniu parkują samoloty. Zakładam nogę na nogę, na wolnym fotelu obok kładę moją czarno - zieloną podręczną torbę bagażową. Za jakąś chwilę z terminala pasażerskiego rękawem dostanę się na pokład samolotu. Przesuwam palcem po ekranie telefonu i przestawiam go na tryb samolotowy. Za jakieś dziewięć godzin i czterdzieści minut będę już w Warszawie. Startujemy. Za sobą zostawiam południowo-wschodnią część Nowego Jorku, w którym spędziłem ostatnie dwa lata. To nie była łatwa decyzja. Nawet dwa razy przebukowałem bilet. Loty odbywają się w poniedziałki, środy, piątki i soboty. Wybrałem sobotę. Szesnasty czerwca. To wyjątkowa dla mnie data. Musi przynieść mi szczęście.

***

Przytula się do mnie, pachnie Burberry London, znalazł je pod choinką pół roku temu. To był pierwszy miesiąc naszego związku. Dostał więc starannie przeze mnie wybrany i zapakowany prezent. Dwie godziny szukałam po mieście szarego papieru i biało czerwonej wstążki w białe groszki. Na środku nie było kokardy, tylko duży czerwony guzik, którym zszyłam tasiemkę. Wyciągał te nitki palcami, nim się dostał do środka. Widziałam, że sprawia mu to frajdę, że ktoś się dla niego tak postarał. Euforia, dziecięca, niczym nie skażona radość. 

Zaraz, chwila, mam myślowy mętlik, skąd we mnie te wspomnienia? Na siłę szukam dobrych chwil, odtrącam myśli o dźwięku telefonu, który zmienił mój dzisiejszy dzień. Przysuwam się coraz bliżej, wdycham jego zapach, wraz z dominującą w nim nutą głowy - czarny pieprz i liście cynamonu, przeplatane lawendą. Mam zawroty. Shoty z marakują nadają rytm mojemu ciału. Coś na kształt uniesienia na fali. Tylko ja i żywioł. Ten na który poszłam. Może to nie shoty, może to wciąż ten telefon poranny. A może nuta bazy tych perfum, które wybrałam. Albo inna. Na przykład serca.

***

Torby podróżne przesuwają się po plisowanej, gumowej taśmie. Wychylam się i w tym tłumie osób, które tarasują mi przejście próbuję dostrzec swoją. Jest, chwytam ją za rączkę i jednym ruchem ściągam swoje kilkanaście kilogramów bagażu. Przypomina mi się, że Marta miała taką limonkową, jak ją nazywała. Dla mnie ona była zwyczajnie zielona. Dodatkowo wiązała zawsze na niej jakąś kokardkę. Kiedy pytałem po co, to mówiła, żeby rozpoznać która jest jej. To było zabawne, kolor był wystarczająco sugerujący. Ale kto by kobiety zrozumiał. Kieruję się w stronę postoju taksówek, tym samym uświadamiając sobie, że zaniechałem wszelkich kontaktów, tu w Polsce. Nie mam prawa mieć nawet żalu, że nie ma mnie kto odebrać z lotniska. Na Mickiewicza poproszę, mówię, i nie wiem jak to wyjaśnić, ale tak jakoś czuję, że jestem u siebie. Jestem w domu.

***

Patrzymy sobie prosto w oczy. Przeczesuje moje włosy. Śmieje się, ja też. Do niego ja a do mnie on albo jego drugie ja. Siada w rogu, wyjmuje stuzłotowy banknot, mały, przeźroczysty woreczek strunowy i sprawnym ruchem wciąga amfetaminę. Rozglądam się, widzę kilka konfiguracji kolorów. Wielobarwne wiązki poruszają się w rytm muzyki. 

-Marta, nie złość się dzieciaku, mówi mi. Banknot i woreczek chowa z powrotem do brązowego, skórzanego portfela.

Jednak się złoszczę.

Jakaś para obok wdmuchuje sobie opary marihuany z ust do ust. Z lewej strony, na tle niebieskiej ściany siedzi chłopak na wózku. Na wprost mnie duże drzwi. Uciekaj, mówi mi coś w środku. Klub jest w stylu gotyckim, dominuje tu zimna kolorystyka. Marznę, mam dosyć, chyba trzeźwieję. Chcę wracać,  Igor chce zostać.  Cmokam go w czoło, wychodzę, do domu wracam taksówką. Opieram głowę o chłodną szybę, mam nadzieje, że ostudzi moje myśli. Za dużo się ostatnio dzieje, za dużo mnie wszędzie, ze wszystkimi i dla wszystkich. Zaczynam tęsknić za śniadaniami, obiadami i kolacjami jadanymi w ciszy. C i s z y. Znów mam ten myślowy misz masz. Szyba nie pomogła. Nie ostudziła. Dziękuję, ile płacę? Jestem już w domu.

***

Tuż po północy, kiedy byłem jeszcze na lotnisku wyskoczyło mi przypomnienie ‘urodziny Marta’. Przecież pamiętam głupi telefonie, myślę sobie. Ciekawe, czy wciąż ma ten sam numer. Bardzo bym chciał złożyć jej życzenia. Biję się z myślami. Czy ja w ogóle mam prawo zadzwonić? Przecież od kilkunastu miesięcy się do niej nie odzywałem. A teraz, co zadzwonię, cześć, wszystkiego najlepszego. Widziałem na fejsbuku, że ma kogoś. Boję się, że zburzę jej bezpieczny świat.

Dzwonię.

Nie odebrała.

***

Jadę rano do lasu, spaceruję sama. Tu wszystko jest jakieś łatwiejsze. Nie chcę myśleć co dalej, nie chcę planować, a w domu jak pajęczyna oplatają mnie kompulsywne myśli. Stawiam powoli kroki, zwracam uwagę na jakieś drobnostki. No na przykład nawet ta zieleń tu jest inna niż w moim ogródku. Wracam, biorę prysznic. W planach mam zrobienie sobie śniadania na bogato. Zaparzę kawę w kawiarce, i zjem jajka na miękko. I sałatkę. I lody marcepanowe. Mam dziś w końcu dwudzieste dziewiąte urodziny, zasługuję. A wieczorem idziemy z Igorem na imprezę. Przechodząc gdzieś między lodówką a indukcyjnym blatem, kątem oka zauważam migającą diodę telefonu. Zerkam na jedno nieodebrane połączenie.

Nie znam tego numeru.

Oddzwaniam.

***

Dzwoni mi telefon. Marta. Zamarłem. Czuję się jak wtedy, kiedy będąc na ważnej rozmowie o pracę, zamiast po angielsku powiedziałem po polsku ‘składam muzykę’. A potem straciłem rezon i czułem, że zaraz zemdleję. Ale wtedy się udało i wszyscy obrócili to w żart. No ale teraz co, odbiorę i powiem, cześć ja wcale nie dzwoniłem, to taki żarcik?

- Cześć Marta, odbieram, a w moim sercu ktoś kilofem wydobywa emocje. Mój głos drży, nie jestem w stanie nad tym zapanować.

- Halo?  Słyszę w słuchawce.

- Cześć Marta, powtarzam. To ja Szymon.

I wtedy się rozłączyła.

***

Rozlewam kawę. Jajko zamiast na miękko jestem w stanie określić zwrotem megakosmicznietwardo. Talerz z sałatką leży nietknięty. A ja się topię i powoli znikam. Jak lody w pucharku, którymi miałam zacząć dzień.

Oddzwoniłam na numer z końcówką czterysta piętnaście, którego nie znałam. Szymon, -mon, -on, usłyszałam najpierw, w tle rozciągało się jakieś echo, to jakaś pomyłka, jeszcze raz mówię –halo. Nie, to nie pomyłka, Szymon, moja wielka pierwsza miłość.

Rozłączyłam się.

Usychałam z miłości, płakałam po kątach. Dzieliło nas prawie siedem tysięcy kilometrów. Tak. Przestałam o nim myśleć, bo to było bez sensu. Wolał wyjechać, wolał tam, za oceanem próbować swoich sił przy kreowaniu własnej muzyki. Wolał zamilknąć, odciąć się, dać mi szansę na jak to mówił normalne życie. Normalne? Właśnie do niego wracałam. Nie, ja właściwie wracałam po prostu, do życia w ogóle.

Zachowałam się trochę tak głupio z tym rzuceniem słuchawką, jak wtedy, kiedy wysłałam smsa do radia zet a oni oddzwonili. Nagroda mi wówczas przepadła. Ale co ja teraz mogę niby jeszcze stracić? No co?

***

Wysłałem jej późnym wieczorem smsa z życzeniami. Właściwie to już prawie w nocy. Jest na mnie wściekła, rozumiem, ma prawo. Ja nie mam prawa mieszać jej już w życiu i w głowie. Może odpisze. Ale po co? - Myślę po chwili. 

Jednak chciałbym.

***

Po ponad dwóch latach, jak gdyby nigdy nic, ot tak, Szymon życzy mi wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, dzięki, dzięki, dzięki bardzo. Wróciłam, z tej całej wielkiej pseudo wspaniałej imprezy, ale tu nie usiedzę. Zarzucam lnianą marynarkę, wsuwam trampki na stopy, rejestruję brzęknięcie kluczami, które mi właśnie upadły. Snuję się bezwiednie ulicą, oświetloną po swoich obu stronach kulistymi lampami, na których stacjonują pająki. Przyglądam się im, ich życie nabiera wigoru nocą. Moje miało ten zapał za dnia, a teraz? Szuram różowo-białymi trampkami o kostkę brukową, raz po raz kopię w jakiś zabłąkany kamyk. Musiał wpaść tu z jezdni wysypanej gresem. Chyba wejdę do sklepu po coś do picia. Zaschło mi w gardle. To chyba od tej rozmowy samej ze sobą.

***

Nie odpisała mi. Rzucam walizkę w moim mieszkaniu, które wymaga generalnego sprzątania. Zajmę się tym wkrótce, póki co muszę zapełnić lodówkę. Wsiadam w auto, skoczę do jakiegoś nocnego sklepu, może uda mi się coś upolować. Rafał, mój szwagier podstawił mi pod dom moje zatankowane auto. Chociaż tyle.

***

Wychodzę z butelką wody Kinga pienińska i omal nie mdleję. Przed sklepem właśnie zaparkował i z auta wysiada Szymon. Chcę uciec, nie bardzo mam gdzie, bo już mnie zauważył. 

Stoimy i rozmawiamy. Całuje mnie w policzek. To co czuję, jest tak niezwykłe, że nie jestem w stanie tego dookreślić. Nigdy, przenigdy, nikomu i przed nikim się nie przyznam, że tęskniłam za jego dotykiem. Jest jakby niezręcznie, zamieniamy kilka słów, proponuje, że mnie podrzuci do domu. Wsiadam do jego auta, włącza radio, Ania Szarmach rozbrzmiewa z głośników. Wpatruję się w ekran radiowy, chcę zobaczyć jaki to tytuł, ‘wybieram cię’, mówi mi, chyba zauważając. Uśmiecham się tylko.

Wracam do domu, przekręcam zamek, siadam, podkurczam nogi i zastygam w bezruchu. Zasypiam i budzę się w środku nocy. Piżamę mam założoną na lewą stronę. Przesuwam się na łóżku, włączam białą lampkę z Ikei. W pokoju panuje totalna cisza. Czuję się jakbym stała za grubą szybą, chciał zjeść batonika ale się wstydzę poprosić. Totalna niemoc.

***

Marta nic się nie zmieniła. Nic. Nie czuję już nic, głodu, obaw, zmęczenia, nic. Nic, poza jedną istotną kwestią. Dlaczego ja wtedy wyjechałem? Dlaczego mnie nie zatrzymała. Dlaczego, kiedy pakowałem swoje rzeczy, kręciła się po prostu koło mnie, ukradkiem ocierając łzy. Dlaczego nie powiedziała jednego głupiego, Szymon, zostań!

***

Wracałam wtedy do domu, kiedy on był już gotowy do wylotu. Pamiętam, że było wtedy straszne błoto. Takie samo jak teraz, w które chyba znów wdepnęłam. I jeszcze to, że na jego ścianie wisiała paprotka, pamiątka po jego babci, której skutecznie nie chciał się pozbyć, choć po raz kolejny walczył z jej chorobą liści. I jego regał z zakurzonymi książkami. I muszelki na komodzie. I zdjęcia z fokarium na Helu. I chcę zapomnieć.

Dlaczego wtedy pozwolił mi po prostu pójść do domu. Dlaczego nie powiedział jednego głupiego, Marta, zostań!

***

Unikam Igora, to chyba nie moja bajka. Te wieczne imprezy, morza alkoholu, narkotyki, które dla tych jego znajomych są na wyciągnięcie ręki. 

Poza tym niewiele się zmienia. Szyję, przerabiam ubrania z second handu, udzielam się w schronisku. Ostatnio właśnie tam zagadał mnie dozorca, pan Janek. 

- A co panienka taka smutna? Pewnie o jakiegoś kawalera chodzi?

I wtedy się rozgadałam i chyba pierwszy raz od dawna otworzyłam przed sobą samą. 

- Wie pan, panie Janku. Kiedyś myślałam, że jak dwie osoby się spotykają, to jest to przeznaczenie. Przeznaczenie bo najpierw ja nie zwracam na niego uwagi, a potem go zauważam i czuję, że tak musi być. Przeznaczenie, bo spotykamy się w tych samych miejscach i w tym samym czasie. Przeznaczenie bo jak jest mi smutno, to on akurat dzwoni. Albo się pojawia.

- No to szczęście, moje dziecko, że wy razem jesteście. Nie ma się co smucić.

***

No wie Pan. Nie jesteśmy.

Bo nikt z nas nie powiedział – ZOSTAŃ.




Spodobał Ci się ten tekst? 
Znajdziesz mnie też na facebooku.  
O tu: KLIK  


źródło zdjęcia: www.picjumbo.com

Podobne wpisy

0 komentarze