E-randka.



źródło: www.walpapers.com

Alicja jest trzydziestolatką. Pracownicą korporacji, singielka. Ma wynajęte mieszkanie, złamane serce i kota o wymownym imieniu Teofil. Wpada do mnie przed południem, walczy z zamkiem od drzwi, rzuca soczystą kurwą, bo nie może go przekręcić, odchyla się lekko, tak, że jej nogi i drzwi tworzą kąt czterdziestu pięciu stopni, wygląda przez wizjer. 

- Gonił Cię ktoś, zaśmiałam się.

Machnęła ręką.

***

- Herbaty?
- Nie chcę.

Zaczyna krążyć po pokoju. Szura stopami, odsuwa białą długą firanę, podchodzi do okna, opiera się o parapet, zakłada ręce na siebie, tworząc klasyczną pozycję zamkniętą. Patrzy na mnie, nad nosem tworzą jej się dwie poprzeczne linie, milczy, odwraca się w stronę okna, zdmuchuje gołębie piórka z szerokiego parapetu.

- Powinnaś mieć tu kolce. Takie na gołębie. Widziałam w lerua, kupię Ci. Nienawidzę gołębi. Ile tych piór tu, ty alergii nie masz?
- Co ty taka nerwowa?

Kilka sekund odmierzyło jej miarowe wdechy i wydechy.

- Bo to się nie uda. Nigdy. Rozumiesz, tęsknię za nim, za tym każdym najmniejszym pieprzonym gestem, słowem, obecnością. I wiesz, nie skreślam jego. Nas. Rozumiesz? Podobno w miłości nie ma schematów, podobno można wszystko, albo nawet więcej i ja pieprzę zachowawczość, i mogła bym wiele, tylko wiesz co? Na lewym ramieniu mam serce, tak je sobie nawet wyobrażam, czerwone i włochate, i ono mi mówi, nie poddawaj się mała, walcz. Na prawym siedzi rozum, szary, bez wyrazu, puka mnie w czoło i mówi, odpuść mała, nie warto.

Widzę, że zgubiła gdzieś drogę. Że zwinęli jej asfalt. Że stoi na przystanku, nie wiedząc na jaki autobus czeka.

- Jak wychodził ostatnim razem, byłam taka zła, że konto sobie założyłam. E-randki, te sprawy. Wybucha śmiechem. No nie patrz tak na mnie, tak zrobiłam to. 

Zasłania firanę, mówi, że jednak napiła by się czegoś, nalewam jej wody do kubka, podnosi go do góry wyciągając rękę przed siebie. 

-„dzisiaj będzie dobry dzień” - odczytuję jej napis z kubka.
- Akurat. Upija łyk, przeciera usta wierzchem dłoni, brudząc ją sobie różową szminką.
- Ar ju redi?

Kiwam głową.

- Wrzuciłam kilka zdjęć, dodałam kilka słów. Niby zadziornie, niby grzecznie, niby dla zabawy. Skrzynka szybko mi się zapełniła, oczywiście dokonałam selekcji i na wiadomości od bezmózgich samców nie odpowiadałam. Znaczy się wiesz, tak mi się wydawało.

Nie wiedziałam.

- Najpierw był Joachim. Nie śmiej się, serio. Joachim, nie to nie ksywka, to imię. Przyjechał po mnie, zabrał mnie na spacer do parku. Upiła kolejny łyk. Fajnie nam się rozmawiało, połaziliśmy, zapytał czy może skoczymy gdzieś jeszcze na herbatę. Wiesz, nie chciałam się jakoś szczególnie afiszować na mieście, więc zaprosiłam go do siebie. No nie patrz tak, zganiła mnie. Herbata tylko. Włączyłam film, leżeliśmy, jakoś tak się zrobiło wiesz (wiem), i prawie się pocałowalismy i wtedy on powiedział, że musi już jechać. I wyszedł. Dwie godziny później przysłał mi smsa „Musiałem się zatrzymać po drodze na przystanku. Wymiotowałem. Dobranoc”.

Zaśmiałam się, zatykając usta.

- Myślisz, że on…?
- Przestań!
- Potem był następny, don pedro z Poznania.
- Kto? Wyobraziłam sobie chudego, wąsatego mężczyznę. W farbowanych włosach.
- Karol. Z Poznania do mnie przyjechał. Umówiłam się z nim pod teatrem. No wiesz, że ludzie, że bezpiecznie. Podjechał swoim Bi Em Dabliu, obniżonym tak, jakby cygańska rodzina przed nim tym autem jeździła. Niby sportowy a jakby zarwany. Otworzył mi drzwi siedząc w środku, nawet nie wyszedł. Już głupio mi było uciekać, wsiadłam. A on biała koszula - rozpięta, typowa twarz don pedro, nie czekaj, don pedro delamor, niżej grizli. Okropny. Dolała sobie wody. Poszliśmy na herbatę, a po piętnastu minutach odebrałam telefon widmo. Wiesz, niby dzwonił a nie dzwonił. No, ze halo, że szpital? Będę, zaraz będę, i wiesz wyszłam. A on za mną. Ej, gdzie zaparkowałem? Pokazałam mu ręką na oślep, że tam i uciekłam. Zapomniałabym. On ciągle mówił eheś i o lol. Porażka.

Rozumiem, że to Ci wystarczyło?

- No nie. Bo jak wracałam to odpaliłam internet w telefonie, i odpisałam do takiego Wojtka. Wdowca.
- Wdowca?
- Tak, wdowiec. Wiesz syna ma. Żona mu umarła, rak języka, mały ma sześć lat. Już jakiś czas z nim konwersowałam, miałam wolny wieczór, dobrze się prezentował na zdjęciach, uznałam, że nie chcę siedzieć sama w domu. Sprzedał małego dziadkom, i przyjechał po mnie. Mieliśmy iść na jakieś lody, coś. Schodzę, wiesz, ale jak ja go zobaczyłam. Cycki mi opadły, do kolan, nie, czekaj, do kostek, i wiesz, zaprosiłam go do siebie. Jednak.
- Zajebisty?
- Nie. Zezowaty.

Zaśmiałyśmy się.

- To nie koniec, okręciła na palcu pierścionek. Następny był taki Adam. Miły, elokwentny, wiesz, na tyle, że dałam mu swój numer. Przysyłał mi smsy, jak byłam w pracy. Neutralne, ale czarujące. A potem wieczorem dostałam komodę.
- Komodę?
- Zdjęcie. Komoda. I jego penis. Tak, penis. Tylko tyle. I wiesz co ci powiem? Niezły kawał chuja. Z niego.

Wybuchnęłyśmy śmiechem.

- Czy już?
- Nie. Potem był Patryk i Paweł. Z Pawłem nam się też fajnie rozmawiało, do czasu, kiedy nie zapytał mnie, czy lubię świntuszyć. I przestałam mu odpisywać. Patryka poznałam jakoś przed nim. Albo po? Umówiłam się z nim w kościele.
- W kościele?
- No tak, uznałam, że siądziemy w kącie i spokojnie pogadamy. Myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy. Ale wiesz. Siedzimy w tej ławce, i nie uwierzysz. Zachichotała. W drugim rzędzie siedział Paweł. Ten od świntuszenia. Musiałam uciekać.
- Z kościoła?
- No a jak? A wiesz, co mi powiedział ten Patryk na pożegnanie?

Nie wiedziałam.

- Że ładnie pachnę. Majerankiem. Kolendrą. Tymiankiem. Jarzynką.
- Ala, ile ty masz tam to konto?
- No trzy tygodnie już. Wyraźnie posmutniała.

Już (???) (!!!)

- Ala, słuchaj, pamiętasz jak ja miałam takie konto? Chciałam ją pocieszyć. Pamiętasz, jak spotykałam się z Vivaldim? No wiesz, że kino. I anioła mi dał, złotego. Z kroplami rosy. Stłukł mi się kiedyś, jak odkurzałam telewizor. Nieważne. I pocałować mnie chciał na ławce. A ja miałam wtedy tak, jak ten twój Joachim, dobra wybacz, nie było tematu. I pamiętasz, on mi mówił, że podniesie moje alibi (samoocenę) i , że mam fajną owulację (ondulację) a ja mam włosy proste przecież. Ala, nie jest tak źle, dobrze będzie, zobaczysz.

Zabrała mi mysz, przesunęła w swoją stronę, włączyła you tuba, piękni i młodzi, jedno słowo, wstukała. Enter.

Kocham!- z całego serca kocham
I nie chcę przestać
Kocham! Wiesz doskonale,
że kocham nad życie całe…

Zanuciła. I wyszła.

***

Pół twarzy miałam za laptopem, może mniej niż pół, równo do linii nosa, luźno upięte włosy, gruba czarna frotka, jeden uniesiony kącik ust, podkurczone kolana, laptop oparty na udach, podparcie na jednym łokciu. Przez otwarte okno wpadło małe, szare gołębie piórko, zrobiło kilka piruetów i opadło na podłogę. Podniosłam się, spojrzałam na zagłębienia na poduszkach, sąsiad z dołu wołał Albinę, powietrze pachniało spalinami, zachodziło słońce. Sięgnęłam po telefon, wybrałam jej numer. Wysłałam wiadomość.

„Ala. Spójrz na swoje lewe ramię. Przybij sobie piątkę jednak z tym czerwonym, puchatym sercem, co? W miłości nie ma przecież konwenansów. High five.„

Po chwili przyszedł mms.

Czerwone wino, nalane do pełna w kieliszku do wody. Dużym.

„Twoje zdrowie, mała”.

źródło: www.wallpaperswide.com

Podobne wpisy

0 komentarze