Nauczka.



Odkąd sięgam pamięcią to nigdy nic nie mogłam. A zawsze wszystko musiałam. Wszystko musiało mieć jakiś rutynowy schemat i koniecznie być czemuś podporządkowane. Śniadanie o jednej i tej samej godzinie, bez względu na dzień tygodnia i ilość obowiązków przypadających na określoną porę. Podobnie bywało z kolacją. Czy dajmy na to -z obiadem. Nie ma (nie było), że lekcje, że nauka, że zabawa. Nie ma, że randka, że chłopak, że koncert, że miłość życia.

Nie bo nie.

Zwyczajnie.

Nigdy, przenigdy tego nie rozumiałam. Nigdy nie byłam powyżej, ani na równi postawionej mi w życiu poprzeczki. Zawsze było jakieś ‘ale’.

- Piątka? Dlaczego nie szóstka? Gdybyś się bardziej postarała. 

 
Więc ciągle się bardziej i więcej starałam.

- Spóźniłaś się. Nie ważne, że spóźniłaś się na tramwaj, mogłaś jechać wcześniejszym. Dziewiętnasta, to dziewiętnasta, a dziesięć po to już inna sprawa.

Przepraszam za pana motorniczego.

- Mówiłaś, że nie da się dostać do tego przedstawienia, a jakoś Martyna się dostała.

Bo jej ciotka była w zarządzie i jej załatwiła, ale nie - przecież to już inna sprawa.

- Państwa córka ma zespół jelita nadwrażliwego, proszę dbać o to, żeby się tak nie stresowała. 

 
Co ty żeś tym lekarzom naopowiadała? Źle ci, tak źle ci w naszym domu? Czekaj, byś się w takim domu dziecka wychowywała, to byś inne zdanie miała. Niewdzięczna smarkula.

W takim dążeniu do bycia perfekcyjną właśnie wzrastałam. Zawsze za czymś goniłam, zawsze do czegoś dążyłam.

Zawsze.

Choć nie zawsze umiałam.

***

- Anka, Anka. Anka… O, jesteś – wyjdziesz? 

 
Odwracam głowę. Mijam niewielkie podwórko, bez bramy, bez ogrodzenia. Obok rośnie wielkie kasztanowe drzewo, w głębi stoi jasno-morelowa, nadszarpnięta zębem czasu kamienica. Trzy schodki przed brązowymi drzwiami, dwa piętra, w ścianach osadzone stare, drewniane okna. Podwójne skrzydła w dolnych partiach i podwójne lufciki wyżej. Na parapecie jednego z nich, od środka, od strony mieszkania stoi mała, na oko sześcioletnia dziewczynka. Trzyma rączkami za futrynę uchylonego lufciku, wychyla blond główkę i zaczyna wykrzykiwać:

- Nie mogę…

- Ej Anka, no weź, dlaczego –
dwie inne blond główki wiszą na trzepaku do góry nogami. Włosami zamiatają żużlową powierzchnię. Zapytaj jeszcze, idziemy na kasztany.

- Ja też. Tylko, że do parku. Z rodzicami.


Przystanęłam z boku, schyliłam się po dwa świeżo strącone podmuchem wiatru owoce kasztanowca. Pękły im łupiny, podniosłam, chuchnęłam na nie na szczęście niczym na znaleziony przypadkiem pieniążek i schowałam do kieszeni. Zmrużyłam oczy, na tyle mocno, żeby łzy mi spod nich nie poleciały.

Tą dziewczynką na parapecie byłam ja.

Ja sprzed dwudziestu kilku lat.

Miałam ochotę wbiec na górę i ją przytulić. Może podobnie jak ja musiała zawsze więcej i bardziej. Może też była zlepkiem nie spełnionych ambicji i uwag.

Może też tak jak ja całe życie będzie tęskniła za ludźmi, za kontaktem, za zwykłym życiem.

I za tym, żeby wiedzieć co, kiedy i jak zrobić ze swoimi uczuciami.

Bo ja do tej pory tego nie wiedziałam.

A może się mylę?

Może ona po prostu szła szczęśliwa na spacer.

Ze swoimi szczęśliwymi rodzicami.

***

Budzi mnie intensywny dźwięk budzika i deszczowe krople dudniące o szybę. Jest dziewiąta, co – po krótkiej matematycznej kalkulacji uświadamia mi, że zdążyłam już włączyć dziś sześć dziesięciominutowych drzemek. Powieki mam ciężkie, chwilowo marzę o wciśnięciu kolejnej możliwości alarmu w telefonie na jakieś potem. Na jakąś dalszą chwilę, tak, żeby jeszcze mieć możliwość ucieczki w ramiona morfeusza, który obejmie mnie swoim spokojem i moje życie znów będzie snem. Będzie życiem moim, ale tym, które tworzy mój mózg, a nie tym, w którym żyję.

- Mamo, ona mi zabrała moje lego. Mamo…

-Nieprawda, bo to jest moje. Oddaj mi. Mamo… 

 
Podnoszę głowę, podciągam się na łóżku, głowę opieram o jego miękki zagłówek. Patrzę przez siebie, sięgam po kolorową frotkę i związuję włosy. Czorty wstały. Stoją w białych, dwuskrzydłowych drzwiach sypialni, w swoich piżamkach, na bosych stopach. Policzki mają zaróżowione, w dłoniach trzymają małe pudełka z lego. Rozkładam ramiona szeroko, tym samym dając im znak, no chodźcie, już chodźcie.

Pachną mambą i znanym niebieskim płynem do płukania tkanin.

- Mamba przed śniadaniem?

- No mamo… Dziś jest sobota. Poza tym… Poza tym tata nam kazał…

- Ania –
mój mąż po kilku minutach siada obok mnie na skraju łóżka i zaczyna ze mną rozmawiać. Wstałaś? Już zaczynałem się niepokoić. Śniadanie czeka na dole, ja muszę już lecieć. Wstań proszę, za godzinę przyjdzie pierwsza pani. 

 
Czerwona lampka. Casting. Dziś muszę wybrać dzieciom nianię.

- Aha, i przypominam ci, że wieczorem Marczewscy nas zapraszają. Mogę się spóźnić, bądź gotowa, dobrze?


Dobrze.

***

- Roxana – wyciąga rękę w moją stronę. Dla znajomych Roxi. Przez x – po chwili dodaje. Mogę? – Wskazuje dłonią na stołek barowy, stojący tuż przy kuchennym blacie.

- Zapraszam do salonu, chyba będzie nam tam wygodniej.

- Nie trzeba
– Roxana wygodnie się rozsiada. Tu proszę pani, tu jest ja sądzę, no optymalnie. To gdzie te pani dzieciaki? – Perliście się roześmiała.


Zadziwiająco swobodnie się tutaj czuła. Dziwna, doprawdy całkowicie dziwna sprawa.


- Napije się pani czegoś?

- Ostatnio mi smakuje taka mata. Jerbamata. Widziałam to w tych, telewizorach pokazywali, ale jak pani nie ma to ja chciałam podziękować bo innej nie pije, bo mi uciekają rodniki, choć są wolne podobno, ale tyle tych teraz nowacji ze wszystkim i wszędzie. Niech mi pani powie, o której ja bym zaczynała? Bo we wtorki mam rano fryzjera, to po dwunastej mogę, w czwartki zumba, na szesnastą, ale jakby co wcześniej mogę. W piątki…


- Oddzwonię.

- No, to dobrze, żeśmy się psze pani dogadały – zerknęła na zegarek. Rychło w czas, to ja już pójdę, bo się tego, ten tego, no się śpieszę. A poza tym wie pani. Niezależnie od pani decyzji prędzej czy później to my się jeszcze zobaczymy. Jestem o tym święcie przekonana.

Roxi obróciła się jeszcze dookoła własnej osi na stołku barowym, zgrabnie z niego zeskoczyła i ruszyła w stronę drzwi wyjściowych. Dopiero wówczas dostrzegłam, że na jej pomarańczowej, jaskrawej koszulce znajdowały się odwrócone do siebie tyłem i przecinające się dwie litery c, znak firmowy Chanel. Znajdowały się one w środku wyrazu, będącego główną ozdobą koszulki.

Ten napis to FUCK.

Fuck you Roxi.

I tyle.

***

- Państwo się czegoś napiją? – Zagadnęłam w liczbie mnogiej, bo na spotkanie przyszli we dwoje.

- Ona nie pije. Niech nie myśli sobie pani. My może tak wyglądamy, ale u nas alkoholu to się nie pije.

- Myślałam raczej o jakiejś kawie
– dodałam uprzejmie.

- Nie trzeba, wie pani, taka kawa, to zobowiązuje, pani nas, my panią, a tu nie o kawkowanie, a o pracę chodzi. No nie, Marlena

 
Marlena skinęła głową.

- Pani, ona jest małomówna. Ale dzieci to ona lubi, sprzątać umie, obiad zrobi.

- Chodzi tylko o dzieci, o opiekę.

 
- No, przecież mówię. Niech się pani nie obawia, ona się nie będzie spóźniać, ja ją tu zawsze na czas podprowadzę, ja mam czas, ja nie pracuję. Nie będziemy pani głowy zawracać, co było do powiedzenia to powiedziane zostało, to teraz tylko pani nam zadzwoni, czy się pani decyduje, ja nie namawiam, ale jak nas ktoś pani sprzątnie sprzed nosa to żeby pani pretensji nie miała.

Nie będę miała.

Obiecuję.

***

- Można? - wskazała na stojący w rogu przedpokoju rattanowy stołek.

- Proszę.

Nie wiedziałam co ma na myśli, że chce usiąść już zaraz po przekroczeniu drzwi wejściowych. Wyglądała na jakieś siedemdziesiąt lat, starsza, siwa kobieta, może po prostu się zmęczyła?

Stanęłam obok, żeby nie tworzyć niezręcznego stania komuś nad głową, i dostrzegłam, że zaczyna swoje buty ściągać.

- Proszę pani, nie trzeba – pośpiesznie powiedziałam. Proszę, zapraszam panią dalej, można w butach.

- Droga pani, mnie nauczono, że w gości, to do kogoś w butach się pakować nie wypada. Na dworze jest mokro, byłoby niegrzecznie, gdybym pani w domu nabrudziła. Może jestem stara i nie jakaś tak szczególnie dystyngowana, ale wie pani, mimo wszystko opieram się na jakichś tam niewyśrubowanych zasadach.

Kobieta miała na sobie garsonkę w kwiaty. Beżowa baza a na niej duże, czerwone maki, z pół rozwiniętymi pąkami. Żywe kolory ukazały się moim oczom po zdjęciu przez nią czarnego prochowca. Pachniała czymś dziwnym, bliżej nie określonym, takim przedwojennym mieszkaniem. Wilgocią ścian przemieszaną z zapachem naftaliny, którą czuć było niegdyś w kościołach. To było coś na kształt zapachu starszych pań i panien w czapkach z lisa na głowach, pań w lisich szalach przełożonych przez swoje kobiece ramiona i pań w starych futrach trzymanych latami w szafach czy garderobach.

Włosy miała siwe, taki klasyczny baranek nawijana na drobne wałki i utrwalana silnym chemicznym płynem trwała, której nie robi się już w ten sposób w renomowanych, markowych fryzjerskich salonach. Pewnie robiła ją jej sąsiadka, albo jakaś fryzjerka z małego salonu. Takiego ze starą witryną i wypłowiałymi na niej od słońca plakatami.

Zrobiłam nam herbatę w małych filiżankach, nie pytając jej o zdanie. Wyglądała na zmarzniętą, i mimo, iż niewiele mówiła, to robiła na mnie dobre wrażenie.

Danuta – bo tak miała na imię, okazała się być ciepła, rzeczowa, mądra i skromna zarazem. Opowiedziała mi, że ma dużo czasu, więc ot tak sobie dorabia. Że nie ma telefonu, bo ostatnio zgubiła, ale poda numer sąsiadki, więc ona jej słuchawkę zawsze przekaże, albo pozwoli oddzwonić, więc tu nie ma problemu, że ona jest słowna i jak ma być to jest i że przecież może dać referencje, bo już w niejednym domu dzieci pilnowała, że może też sprzątać, i że z obiadem pomoże.

Nie wiem, jak to zrobiła, nie wiem, czym mnie do siebie przekonała, wiem, że została już z nami tego samego wieczoru.

A my wraz z mężem - zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami poszliśmy do Marczewskich na kolację.

***

Wszystko jest tak przeklęcie poukładane. Wsiadam do auta i nerwowo przerzucam kolejne stacje radiowe. Wciskam pedał gazu i wskazówka pomiaru prędkości natychmiast odbija się od zera. Szybka, dobra maszyna. Mijam kolejne wieżowce, bloki, domy. Stoję w korkach i zaglądam ludziom do aut i przydrożnych, umieszczonych w budynkach okien. Myślę, o tym, co teraz robią. Śpią, jedzą, śmieją się, martwią? Odbierają telefony, siedzą z nosami w Internecie? Po co o tym myślę? Może powinnam myśleć wyłącznie o sobie? Mam idealne życie w moim idealnym domu. Przystojnego męża, który obejmuje stanowisko dyrektora w firmie wodociągowej. Taki szanowny pan, w drogim garniturze. Mam zapełnione bankowe konta, kilka oszczędnościowych, jakąś porządną lokatę. Dwa garaże i wybrukowany najlepszą z możliwych kostką prowadzący do nich podjazd. Mam dwa auta osobowe. I jedno dostawcze, takie ‘jakbyco’ wzięte w leasing. Mam duży ogródek, którym zajmuje się specjalna firma, kilka razy w każdym roku. Mimo to raz po raz porasta chwastami a owocowe drzewa uszkadzają alejki swoimi korzeniami, ale podobno tak działa matka natura. Mam grono przyjaciół, z którymi co kwartał wyjeżdżam na zagraniczne wakacje. Pijemy nielokalne alkohole, korzystamy z przywilejów ultra All inclusive, dumnie świecąc specjalnymi opaskami. Mam salon kosmetyczny, który wspaniale prosperuje i którego jestem właścicielem. Mam talię osy (bez przepukliny), trenerkę fitness, tak zwaną personalną. Ja dbam o jej pensję a ona dba o mnie. Umiem grać w squasha i robię to dobrze. Ostatnio chodzę na lekcje śpiewu, i uczę się grać na fortepianie. Mieszkam w dużym mieście, wciąż obciążonym korkami, mimo, że tyle nowych dróg, projektów, że obwodnice. Chodzę na lekcje makijażu i gotowania, chcę być najlepsza, tak mnie nauczono, nie potrafię i nie chcę nikogo nigdy i niczym zawieść.

Mam wszystko o czym wielu tylko może pomarzyć a jednocześnie oni wszyscy są jakoś tak dziwnie, nienaturalnie szczęśliwi.

A ja nie potrafię.

***

- Strasznie miło was widzieć – Marczewski wita nas w progu, wskazując podniesioną dłonią, że wzywa do siebie kelnera z szampanem. Wznoszę toast, moi najmilsi. Wasze zdrowie.

Przechadzam się między okrągłymi, pełnymi przekąsek stolikami. Jasne obrusy kontrastują z czarnymi, połyskującymi tacami. Kelnerzy mają białe koszule i czarne muchy. Kobiety obracają w palcach korale, kiwają głowami, uznając za sensowne to, o czym rozprawiają panowie. Jestem zagubiona, mam dziwne przeczucie, że tu zupełnie nie pasuję. Nie pasuję do życia na tym poziomie, mimo, iż sama go współtworzę. Chcę znaleźć męża i ulotnić się stąd, zamówić taksówkę i opuścić ten duszny, wypełniony mieszanką perfum i złego smaku dom. Chcę znaleźć się na powietrzu, na otwartej przestrzeni, na dworze.

- Witamy spóźnialskich – słyszę, jak Marczewski gdzieś obok stuka w kieliszek nożem.

Obracam się za siebie i własnym oczom nie wierzę.

Karol?

Moja wielka, szkolna, nigdy nie spełniona miłość.

***

Chodziliśmy sobie kiedyś z mężem na spacery, ot tak, po ciemku, zwyczajnie obok siebie, niezależnie, tylko czasem trzymając się za ręce.

Kochaliśmy się często mechanicznie, właściwie tak, jak sobie życzył, jak wolał, przodem to przodem, tyłem to tyłem, bokiem, to bokiem. Mnie to było obojętne i mi na tym nie zależało.

Kiedy wychodziłam za niego za mąż ważniejsze dla mnie było, że do kościoła spóźniła się moja przyjaciółka. Nie było ważne, że wychodzę za mąż.

Czasem chodziłam nad rzekę i patrzyłam sobie jak grupa młodzieży pływa na kajakach. Brałam ze sobą najczęściej jakieś orzeszki albo inne rzeczy z gatunku szkodliwe i niezdrowe i tak ich sobie obserwowałam. Nikogo poza mną to zupełnie nie interesowało.

Po dziś dzień mam w takim szarym niewielkim kartonie kilka gumowych, czerwono białych odznak wzorowego ucznia.

Dzisiaj mam urodziny.

Te wszystkie dziwne kwestie właśnie przemknęły mi przez głowę.

Czy to już koniec?

***

Wychylam kolejne kieliszki, mężowi mówię, że zmieniłam zdanie, że jednak zostajemy i że stawiam na dobrą zabawę. Po kilku oficjalnych przemówienia światła gasną, muzyka nabiera wyższych poziomów dźwięku i tempa. Kilka par oddaje się pląsom na parkiecie, mój mąż nie tańczy, zresztą chwilowo tracę go z oczu. Wychodzę na balkon, odetchnę, zapalę. Sięgam po odłożoną na krzesło małą kopertówkę, kiedy słyszę za sobą jedno zdanie.

- Zatańczymy?

Kręci mi się w głowie, trochę od drinków i trochę od pytania.

- Nie wiesz kim jestem, prawda? – zagaduję przy którymś z kolei odważnym obrocie.

Widzę zmieszanie, ukryte pod uśmiechem, a potem zaczynam swoją opowieść.

Widzę, jak to chłonie. Jego męskie ego urasta właśnie do niebotycznych rozmiarów. Przysuwa mnie bliżej, czuję wyraźnie temperaturę jego ciała.

Moje serce przyspiesza, zaczyna bić w jakimś chaotycznym rytmie.

To nie może być przypadek. Tyle lat na niego czekałam.

***

- Proszę pani, ja się nazywam Kopińska Helena. Ja jestem sąsiadką, od Danuty, pani opiekunki, kojarzy pani? Proszę pani, Danuta prosiła, żeby przeprosić, ale ona dzisiaj nie może, coś ją rozkłada, jakaś choroba i ona proszę pani nie da rady. Pani się nie gniewa?

- Nie – wszystko w porządku. Najmocniej pani dziękuję.


***

Mój mąż zapomniał o moich urodzinach. Trochę jest mi smutno a trochę się do tego przyzwyczaiłam. Zostaje dziś w domu, ma urlop, należy mu się, w ostatnim czasie zajmował się ciągle jakimiś niekończącymi się audytami. Skorzystam z okazji i wyskoczę z domu.

- Masz coś przeciwko, gdybym się na trochę wyrwała? 

 
Nie miał.

Był jakiś nie swój, kręcił się w kółko i jak mantrę powtarzał, że trzeba porozmawiać. Nie zagłębiałam się w to zbyt mocno, nie widząc w tym co mówi głębszego sensu.

I to był błąd, jak się finalnie później okazało.

***

Kupiłam tort i jabłkową struclę. Włoska cukiernia, taka z tradycjami. Since 1989, najlepsze wyroby. Wokół wszystko pachniało kawą i przeróżnymi słodyczami. Za szybą leżały praliny, takie na sztuki a nie na wagę. Wzięłam ich kilka. Dzieciaki będą uradowane. Żabka. Miś. Żyrafa. I hipopotam. Czekolada mleczna, deserowa i biała.

Opuściłam niewielki lokal i zaczęłam bez celu łazić po ulicach. Postanowiłam, że zajrzę do pani Danuty. Z adresu, który podała wynika, że musi mieszkać gdzieś nieopodal. Może akurat jej czegoś potrzeba?

Bywała u nas niemal od miesiąca a ja niewiele o niej widziałam. Była sumienna, dzieci ją polubiły, bardzo pochlebnie się o niej wypowiadały. Zawsze grzeczne, zawsze dopilnowane. Uczyła się dobrych manier, dużo im czytała. Ogarniała dom, choć zupełnie o to nie prosiłam. Dorzucę jej coś ekstra do pensji. Pewnie się ucieszy, bo to już we wtorek. Lubię wynagradzać ludzi. Szczególnie, jeśli na to zasługują.

***

Klatka schodowa była otwarta. Zerknęłam na listę lokatorów, która widniała w małej gablocie, umiejscowionej nad piwnicznymi drzwiami. Stare zwyczaje, dziś to już ochrona danych osobowych a wszystkie nazwiska zastąpione numerkami.

Zapukałam raz. Potem drugi. Trzeci. Do środka zaprosiło mnie krótkie ‘proszę’

To co zobaczyłam, sprawiło, że struchlałam.

***

Tamto spotkanie z Karolem nie było jednorazowe. Wcisnęłam mu do kieszeni swój numer telefonu. Czy przeszkadzało mi, że miał żonę? Szczerze? Nie. Nic. W ogóle. Wcale.

Pierwszy raz czułam, że wszystko mogę. Bez schematów, bez myślenia o innych, bez konwenansów.

Poszłam w to całą sobą. Te spotkania z nim wyglądały dokładnie tak, jak je sobie wyobrażałam. Spotykamy się gdzieś na obrzeżach miasta, w małych knajpkach o skromnym wystroju. Pijemy herbatę, w kubkach, albo szklankach. Trzymamy się za ręce i sobie rozmawiamy.

Przeginamy z godzinami i powrotami po nocach do domu.

Szukamy setek wymówek i nie gardzimy kłamstwami.

***

Mieszkanie było niewielkie, jednopokojowe. Na wprost wejścia stała mała wersalka, w kolorze szaro-brązowym. Na niej przewieszona była kraciasta kapa. Po lewej stronie stał okrągły stół na jednej nodze, z dostawionymi do niego dwoma krzesłami. Na nim leżała koronkowa serweta, i pusty kamionkowy wazon.

Na wersalce siedziała pani Danuta. W pokoju było ciemno, przy starym kineskopowym telewizorze paliły się dwie białe świece.

Odłożyłam torbę z ciastem i zapytałam, czy coś się stało.

Pokiwała przecząco głową.

Zaproponowałam, że wyjdę do kuchni i zrobię herbatę.

Oponowała.

Poszłam. Otworzyłam jedną ze szafek. Pusta. Drugą. Pusta. Lodówka. Pusta.

Ja też cała w środku byłam właśnie pusta.

***

Zeszłam na dół do sklepu i wróciłam z zakupami.

- Pani mi odliczy z pensji. Dobrze? Ja nie mogę tego tak przyjąć, wie pani, no tak nie mam w zwyczaju.

Udawałam, że nie wiem o czym mówi, że przecież wpadłam, że mam urodziny. Zrobiłam nam tę herbatę, pokroiłam ciasto, usiadłam obok i tak chciałam sprawić, że sobie zwyczajnie rozmawiamy. Opowiadałam jej o sobie, czego się uczę, czego bym jeszcze chciała co już potrafię, a co jeszcze mogę.

- I wie pani, chodzę na taki kurs gotowania, ale bym chciała też piec, jak te ciasta na przykład, bo takich nie umiem, może pani umie? Może pani mi pomoże?

- Dziecko
– złapała mnie za rękę. Ty już potrafisz doprawdy wszystko. Krótko cię znam, ale dużo widzę i tak myślę właśnie. Ty się musisz nauczyć najważniejszego. 

 
Mój wyraz twarzy był jednym wielkim znakiem zapytania.

- Ty się musisz nauczyć życiowej umiejętności. Albo bardziej może sztuki. Ty musisz nauczyć się kochania. 

 
***

Wracając do domu byłam trochę oszołomiona i trochę wściekła zarazem. Że co niby ja nie potrafię kochać? Że stawiam na dobra materialnie, na konsumpcjonizm?

Byłam zła, bo wiedziałam, że miała rację.

Byłam zła, bo zaniedbywałam dzieci i męża.

Byłam zła, bo miałam w nosie przyjaciół.

Byłam zła, bo miałam kochanka.

Oh, wait.

Już nie.

Przed momentem to zakończyłam.

***

Napisałam mu smsa, że nie możemy się już więcej spotykać. Wracałam pełna entuzjazmu do domu, do męża, z którym chciałam świat naprawiać. Do dzieci, które od teraz będą mieć inną, lepszą mamę. Wracałam do wyimaginowanego świata, który zaraz natychmiast tworzyć chciałam.

Na podjeździe stało małe cinquecento, w kolorze czerwonym. Tuż obok widziałam sylwetkę mojego męża, i czyjeś ręce oparte o jego szyję.

Co tam się do cholery dzieje?

***

Stała do mnie tyłem. Włosy miała czarne, długie, od czubka natapirowane. Na wysokości ud widniały dwa nieudolnie wykonane tatuaże. Motyw kokardek, które przykrótka spódnica z impetem odsłaniała. Na nosie miała białe korekcyjne okulary. Dostrzegłam je, kiedy się odwróciła.

- Anno, pozwól, to jest właśnie Roxana.

- Przez x –
wycedziła ukazując sporą szparę między zębami. I widzi pani, przecież mówiłam. Mówiłam pani, że się jeszcze spotkamy. 


Podobało Ci się? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zostawisz po sobie jakiś ślad. Możesz na przykład dać mi lajka. O tu: KLIK

Instagram tu: KLIK

Źródło zdjęcia: www.unsplash.com

 

Podobne wpisy

0 komentarze