Jak księżniczka z księciem.



źródło: www.unsplash.com

Hubert ma lat dwadzieścia kilka. Kiedy się poznajemy przypisuję go do postaci z bajki na B. Jest miły ale przeźroczysty. A później ewoluuje. Przystojny. Wysoki. Inteligentny, elokwentny, wykształcony. Singiel, postrzegany jako bywalec. Szczęśliwy, niebieski ptak. No właśnie.

Półmrok, wczesny wieczór. Niebo spowite garścią chmur. Na wyciągnięcie ręki widoczny wysoki budynek z jakąś beczką na dachu. I nawet jak mi powiesz, że to beczka to ja Ci powiem, że ja widzę morsa. No wiesz, czarny, wyraźny. Ma takie śmieszne wąsy, i kły. Owalną głowę. Patrzy na mnie zawsze tak samo, zawsze w jednym kierunku. Zmienił by perspektywę, przecież czasem tak bardzo warto użyć szerokiego kąta, w obiektywie własnej wyobraźni. Szuram nogą po zroszonej trawie, czarna słomka, jeden łyk, drugi, trzeci… Ławka w rdzawym kolorze. Powietrze pachnie dymem, miarowo owędzającym moje ulubione, grillowane górskie serki. Dymem wymieszanym z żywicą zajmującą duży świerk, sięgający nieba. Dodała bym nieba bram, ale czy ja wiem? Ile bram tyle wyjść, każde prowadzi dokądś, skądś, gdzieś… 

- To jest jakiś sztos. Mówię Ci. Sztos.

Rozszerzam źrenice, wyginam lekko kąciki ust, przygładzam dłonią czerwony koc z długim włosem, daję mu znak, chodź, pogadamy. Kończy się kolejny korpo - dzień, ozdobiony literami ułożonymi w centymetry. Centymetry słów sunących po błyszczących torach ludzkich oczekiwań. Ja teraz chętnie posłucham, pomilczę. Ucieknę. Zobaczę czyjeś drzwi  do bram, dokądś, skądś, gdzieś…

Dosiada się do mnie, opiera wygodnie plecy, głowę kieruje ku górze. Wdech. Wydech. Wyjmuje z kieszeni telefon, kładzie obok siebie, przeciera po nim palcem. Podnosi  się jeszcze na chwile, sięga dłonią, wyjmuje Davidoffy, odpala jednego.

- Ty palisz? Dziwię się.
- Okazjonalnie.

 Znaczy się jest okazja. Palisz – nie pal. Niech pali. 

Zaciąga się papierosem wyjętym z ładnego pudełka. Z ciekawości pytam ile kosztuje taka paczka fajek. Piętnaście złotych. Na zdrowie. 

Zerka w moją stronę

- To był wirujący seks. Rozumiesz? Chemia. Nie jakieś tam jednorazowe dymanie laski w kiblu. Jest bardzo szczery. Tańczyliśmy do rana. Pokażę Ci ją. Sięga po telefon. Przesuwa palcem po czarnym ajfonie. Patrzę na nich, uśmiechniętych, odbitych w lustrzanej tafli. Ładna, mówię zgodnie z prawdą. Uśmiecha się.

- Wyprowadziła się od niego. Do rodziców. Byłem tam nawet, poznałem ich. Wiesz, nie jakoś szczególnie, ale jednak. Zabrałem ją do babci, zapytała mogę? Pewnie, że mogła, mogła wszystko. Te wszystkie setki spotkań, uśmiechów, gestów. Dotyk, zapach, seks, chwile złapane w biegu, ta niespożyta chęć na wszystko. A teraz. Teraz wróciła do niego. Na co ja liczyłem? 

- Na miłość? Pytam.

- Mogłem dla niej wszystko. Wszystko. Rozumiesz? Mieszkanie, wyprowadzka, kredyt nawet, wszystko. Magia. Trzy miesiące. Trzy miesiące czystego, bezceremonialnego czystego szczęścia. A potem to się skończyło. Po prostu. No kurwa. Byłem tam, zwyczajny dzień i on nagle przyjechał, wszedł. Nawet zdjąłem okulary, rozumiesz, myślałem, że mi natrzaska po pysku, nie zrobił tego. Wyszedłem.

- Gaśniesz…  mówię.

Kontynuował.

- Później się jeszcze zobaczyliśmy. Zaciągnął się miarowo papierosem. Las, dwa auta. Mam jej grafik, wiedziałem jak pracuje. Wiesz, ich sporo łączy i to nie po koleżeńsku. Ale uwierzyłem, zaufałem, chciała. Nigdy nie słyszałem takiego szlochu, jak wtedy, kiedy rozmawialiśmy ten ostatni raz. Nie poszedłem do pracy, zadzwoniłem, że muszę coś ratować. Nawet padła obawa, czy nie trzeba mnie…

- A nie trzeba? Uśmiechnęłam się.
- Nie chyba… zawahanie.

- Pojechałem z kwiatami. Uśmiech. Zawsze jeździłem, sprostował. Uśmiech. Bukiet róż. Znów płakała. Wiesz, znów nie słyszałem takiego szlochu. Nigdy. Wyrwałem dwa płatki romantycznie, włożyłem jej do portfela, resztę kwiatów wyrzuciłem. Po prostu. Jechałem do domu i chciałem zawracać. Teraz, zaraz, natychmiast… Nie mogłem.

- Jest z nim?
- Jest… Ale mieszka u rodziców. To wiem. Co robić…?
- O czym marzysz? Pytam.
- O niej…

- Walcz. Póki masz siłę walcz. Warto. O marzenia  i o siebie zawsze walczyć warto…

***

Napisałem do niej, pokazuje mi. Biorę do ręki czarnego ajfona, czytam krótką konwersację. Zobacz, odpisała po pół godziny… Mogła nie odpisywać, nie?

Widziałam, że karmi się nadzieją.
Czy dobrze?
Dokądś, skądś, gdzieś…

***

Matylda jest przed czterdziestką, ma długie blond włosy i nastoletniego syna. Nieudane małżeństwo za sobą, spokojna, wyważona, kiedy się poznajemy uznaję ją za oazę spokoju, strefę zen, myśląc potencjalnie, że wszystko jest na miejscu. No właśnie.

Jest nieco po północy, idziemy prawie pustą ulicą, którą raz po raz mija jakieś auto. Zatrzymujemy się na wysokości trzeciej stacji benzynowej towarzyszącej nam na trasie od-do. 

- Dziś mijają dokładnie dwa lata.
- Dwa? Już?
- Dwa, dokładnie, równo dwa. Wtedy się wszystko zaczęło. Kiedyś było fajnie, inaczej. Zaufałam. Choć długo nie potrafiłam. Walczył o to wiesz? Był, chciał. A potem, potem wrócił do niej, na co ja liczyłam?
- Na miłość? Pytam.
- Głupia byłam i tyle. Są razem, mieszkają razem znów. Przychodzi czasem, na jego zasadach. Poszłam już na wszystko. Jestem tą trzecią i wciąż czekam, sama nie wiem na co. Jestem już taka zmęczona, codziennie płaczę…
- O czym marzysz?
- Chciałabym się z tego wyplątać.

- Walcz. Póki masz siłę walcz. Warto. O marzenia  i o siebie zawsze walczyć warto…

***

Napisał, mamy się spotkać. Uśmiechnęła się. Iskra w oku.

Widziałam, że karmi się nadzieją.
Czy dobrze.
Dokądś, skądś, gdzieś…

***

Wiara, nadzieja, miłość.
Zapytałam ich obojga czy było warto.
Warto.
Podobno warto.

„There are more things in Heaven and Earth,
Than are dreamt of in your philosophy.”             

                                                                            Shakespeare





Podobne wpisy

0 komentarze