Kiedy myślisz, że...



- Nie widzę przyszłości z Tobą.
- Aha.

Jakże to by było proste, prawda?

Myślę, że wielu z Was ma za sobą taki czas, kiedy ziemia się osunęła spod nóg. Tak normalnie, krok przed Wami. Próbujecie stąpnąć i jedyne na co napotykacie to dziura. Wielka. Głęboka. Szeroka. 

I tu następują dwa wyjścia.

Albo szukamy łopaty i ją zakopujemy. Tudzież walimy się nią przy okazji w łeb.

Albo ją omijamy i idziemy dalej. Patrząc uważniej pod nogi. Tak na wszelki wypadek.

Był czas, że i ja napotkałam taką dziurę. I najpierw ją ominęłam. A później zakopałam, wraz z toporem wojennym. Zdążyłam jednak po drodze walnąć się nią w łeb.

Konsekwencją jak i skutkiem napotkania owej dziury byli ludzie, na których się natknęłam. W tak zwanym międzyczasie. Między krokiem a zakopywaniem.

Już tak jest świat złożony, że poznajemy różnych ludzi. W różnym czasie. I różnych okolicznościach. Czasem pojawiają się na naszej drodze akurat wtedy, kiedy ich najbardziej potrzebujemy.

Jakieś trzy lata temu był moment, że chciałam się zamknąć. Na klucz. W szafie. Ciemnej. I nie wyjść do odwołania. 

Ale.

Dostałam kiedyś wiadomość. Kilka słów. Że zobaczył mnie w pracy. Że zapadłam mu w pamięć. Że nie miał jak się odezwać. Że zrobiłam na nim wrażenie. Że widział mnie może trzy razy i zamienił ze mną może trzy zdania. Że nie jest dobry w tego typu sytuacjach, bo nie zna żadnych męskich sztuczek, ale było by miło, gdybym odpisała cokolwiek.

I wiecie co?

Odpisałam. 

Zdziwiona sama swoją reakcją, bo wiadomości od „nieznajomych” przychodziły na moją skrzynkę raz po raz i na żadną przecież nie odpowiadałam.

Wiedziałam, że mamy kilku wspólnych znajomych, więc wykluczyłam jego osobę jako człowieka z rysem psychopaty, niebezpiecznego stalkera czy innego prześladowcę.

To był czas kiedy moje życie się rozbiło. Jak talerz rzucony o ścianę. Albo jak szkło hartowane. Tak, że potencjalnie, nie było co zbierać.

Żyłam schematycznie. Praca. Dom. Zanim dom to sklep. Piwo. Dom. Kapselek. Albo dwa. I od nowa.

Nie chciałam współczujących gestów. Ani słów pocieszenia. Chciałam pogadać. O czymkolwiek. Ale to był czas, że większość znajomych uważała, bez kija nie podchodź, bo gryzie. Na imprezę nie zaproś, bo same pary.

Kurwa. 

Przyszedł któregoś dnia do mnie do pracy. Podał mi torebkę, to dla Ciebie. Dla mnie? W środku był czekoladowy miś. Pięknie zapakowany.

Wracałam z pracy, deszcz lał okrutnie. Szłam, wyłam do gwiazd odgryzając łeb misiowi. Zatapiałam zęby w czekoladowej głowie, jednocześnie połykając łzy.

Później on śmiał się, że zostawiłam misiowi nogi, więc ma chłopak szansę spierdolić. Przepraszam. Uciec.

Towarzyszył mi dzielnie wieczór w wieczór. Onilne. Mimo, iż czasem ja udawałam, że jestem offline, on nie dawał za wygraną.

Zalewałam klawiaturę łzami, nie w celu wzbogacenia punktu serwisującego laptopy, a w celu dzikiej rozpaczy tonięcia w bagnie chwili, z którego on mnie skutecznie wyciągał.

Poszłam na gastroskopię. Gotowa spierdolić na widok rury, rękawiczek, lekarza, dwóch asystentek, sterylnie białych ścian i rozmów w poczekalni.

Przeżyłam. Z kurtką w ręce wyszłam z gabinetu. Jesień już była, zimno chyba, nie myślałam o tym.

Zawołał mnie. Mnie. I mój okropny anturaż, skladający się z oplucia, rozmazania, potargania i stanu ogólnego rozbicia z powodu podduszania  mnie rurą do gastroskopii, czynionego  nie w celu profesjonalnej sesji fotograficznej mojego żołądka i dwunastnicy a podobno w celu zdrowotnym.

Podobno.

Zawołał mnie, bo wiedział kiedy i gdzie dokładnie będę. I czekał pod tym gabinetem z pudełkiem rafaello w ręce. Masz. Bo byłaś taka dzielna. 

I znów się uplułam.
Ze wzruszenia.

Był. I mi pomógł.

Kilkanaście dni później dostałam kolejną wiadomość. Od kolejnej osoby. Zastanawiałam się, czy zamiast plakietki z nazwiskiem noszę plakietkę „wolna”, „ samotna”, „uciemiężona”. Ale nie.  No bo skąd ten nagły nalot?

Relacja na odrobinę innym poziomie. Herbata. Kino. On chciał mnie za żonę natychmiast. A ja go za męża nigdy. 

Jednakże, nieustannie mnie upewniał, że podniesie moje alibi (samoocenę ), że mam na głowie ładną owulację (ondulację ). ;-) ;-) ;-)

Mhm.

Ale był. I mi pomógł.

Jeśli liczycie na jakąś ckliwą znajomość, tudzież radosny hepi end z marszem Mendelsona, to muszę Was niestety rozczarować. Z jednym i drugim. Zostaliśmy kumplami. Do dzisiaj. Po prostu.

I kiedy słyszę taką myśl, że ktoś przestaję wierzyć w ludzi, przypominają mi się tamte historie.

Kiedy w głowie przelewa się uczucie, że ktoś jest sam najbardziej jak może być w danej chwili, to ja mu przytaczam tamte historie.

Kiedy czyjś świat właśnie runął bezpowrotnie w dół i żadna elastyczna lina nie przywoła go powrotem to ja przytaczam tamte historie.

Wiary.

W człowieka.

W siłę przypadku. Zrządzenia losu. Momentu na teraz.

W tę długą drogę, dwukierunkową. Z dwoma pasami, szeroką jak rzeka. Tę z nurtem przygód, przypływów, odpływów. 

Wiary w to, że nigdy nie jest się samemu tak bardzo, jak się komuś wydaje.

I teraz. Teraz już wiem, że nie chciała bym się nigdy, przenigdy zamykać w żadnej szafie. Na klucz. I nie wychodzić do odwołania.

Bo wiem, że warto mieć oczy szeroko otwarte.
I podać tę rękę, gdy ktoś ją wyciąga.
I wciąż wierzyć w ludzi.
Ja wierzę.

Kiedy myślisz, że ktoś jest jedynym z tysiąca, to ja Ci mówię…
On nie jest jedynym z tysiąca.
On jest jak tysiąc innych...


Podobne wpisy

10 komentarze

  1. Biorę ulubione ciastko, zawijam się w kocyk i czytam jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz.
    Lubię Cię czytać.
    Pomału staje się Twoją wielką fanką :)
    Jestem ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To tak jak i ja Twoją... fanką ;-) przepis na tartę wydrukowany czeka na wykonanie ;-) na pewno zaczerpnę od Ciebie nie jedną inspirację! Co mnie bardzo cieszy! ;-)
      Pozdrawiam!!! ;-)
      [ Magdalena ]

      Usuń
    2. Trzymam kciuki za tartę i cieszę się bardzo, że los nas ze sobą zetknął :)

      Usuń
  2. Magdo, Magdaleno... pozwól, że zwrócę się do Ciebie w ten sposób. Potrzebny był mi Twój wpis. Twoje słowa. Jednocześnie tak bardzo moje. Mam to samo - szafa - na klucz, na dwa spusty. Tak było długo długo. Powoli jednak, małymi kroczkami wychodzę z niej otwierając serce. Serce, bo ja sama cały czas, zawsze byłam otwarta... Wszystkiego dobrego dla Ciebie ode mnie. Justyna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Justynko, cieszę się. Cieszę się, że otwierasz serce. Próbuj otworzyć jak najszerzej ciężkie okiennice, tak, żeby dostało się do niego jak najwięcej światła. I lep swoje życie tak fantastycznie, jak fantastyczne wychodzą cuda z Twoich dłoni. Ściskam! :*
      [ Magdalena ]

      Usuń
  3. Boże, piękne. I tyle zwyczajnej, prostej wiary w drugiego człowieka.
    Oby zawsze dobre anioły czuwały nad nami gdy czujemy się nieznośnie samotne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pięknie napisane! Zawsze poruszasz moje serce nawet krótkim komentarzem! Ściskam ;*
      [ Magdalena ]

      Usuń
  4. historia jeszcze się nie skończyła a życie bywa przewrotne. Może Mendelson jeszcze zabrzmi ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. I to jest własnie życie, bredzą ci którzy mówią że ono takie podłe. Ono nam pomaga, ale sami wybieramy czy ta pomoc dostrzeżemy czy nie...

    Dołączam do grona Twoich stałych bywalców ;)!

    OdpowiedzUsuń
  6. ciekawa historia...i jak bardzo podobna do mojej, a przynajmniej po części...część, która się nie zgadza to zakończenie, niby było podobne ale koniec końców, jak ktoś wyżej napisał, życie bywa przewrotne i kiedy już masz w życiu jakiś element stały on też cie wystawia...więc skoro nawet on to wszyscy mogą, bo niby dlaczego nie...tak, że ja na razie wracam do szafy ;) a kiedy wyjdę będę bardziej ostrożniejsza. Poza tym świetnie się czyta Twoje posty, na pewno będę zaglądać:) M.

    OdpowiedzUsuń