Niebo bardziej niebieskie.



Że niemożliwe, pewnie mi powiesz.
Tak wierzę w przyjaźń. Tę damsko-męską.
Nie pukaj się w głowę.
Mam na to dowody.

Siedem lat temu. Lato. 

Siedzi w pokoju, który ode mnie dzieli gruba ściana kamienicy i wąski przedpokój. Właściwie to siedzą. Jest ich kilkoro. Przychodzą do mojej siostry, są ode mnie całe cztery lata młodsi. „Dzieciaki”, myślę sobie. Piją piwa, śmieją się głośno doprowadzając mnie niejednokrotnie do stanu permanentnej furii. Ciszej krzyczę. Działa na pięć minut. Ciiiszeeejjj!!!  Wiodę wówczas poukładane życie młodej naiwnej kobiety. Takiej, co to wierzy, że jak coś jest dane, to jest dane na zawsze. I ups! Pomyłka! No przecież. Bywa.

Sześć lat temu. Zima.

Odkładam zieloną do połowy pustą butelkę na stary drewniany parapet. Za krótką firankę, nad fiolet ściany. Mieszam kieliszkiem. Czerwone wino. Na raz dużym haustem koję emocje. Zamykam oczy. Na twarzy fontanna. Jedna za drugą. Wprost do kieliszka. Przerzucam kanał. Kurwa nie zasnę. Biorę telefon. No spać nie mogę. Chcesz? No to przyjdę? Chcę. Ale noc przecież. Nie, nic nie szkodzi. Tak, zaraz będę. Tak to ten „dzieciak”. Co był, tam za ścianą.

Siedzi ze mną na tej żółto-czerwonej kanapie. Przegarniam kołdrę na lewą stronę. Siada, nic nie mówi. Wystarczy, że jest. Nie wiem, gdzie wtedy jest cała reszta. Nie wiem i chyba dziś nie chcę wiedzieć. Czuję tylko gęste powietrze. I to, że mam rosę na twarzy. I żadnej recepty, co począć dalej. Nikt nie wypisał. Nie nabazgrał niedbale. By pójść i wykupić, wyleczyć myśli. Wyleczyć głowę, szalejące fale. Tę skrajność w skrajności. I niemoc w niemocy. Czeka aż zasnę i po cichu wychodzi. Budzę się rano i piszę, że dziękuję. Nie ma za co przecież. Jest. Właśnie, że jest. Jest, rozumiesz?!

Sześć lat temu. Lato.

Od dobrych sześciu miesięcy już nie wierzę. Już nie wierzę, że jak coś jest dane, to jest dane na zawsze. Już to wiem. Wiem, wiem.
Z połamanymi skrzydłami podłapuję pomysł wyjazdu na kilka dni nad morze. Niezobowiązujący wypad, w małej grupie. Może kogoś spotkam. Może zaprzestanę czuć. Może będę się śmiać jak kiedyś. Może wyjmę z kieszeni naiwność. Może wrzucę ją do zamkniętej butelki i wrzucę daleko. Daleko w głąb morza. 

Wracam.

Doklejam skrzydła. Śmieję się jak kiedyś. Czuję na nowo. Wyjmuję naiwność. Wyrzucam z kieszeni. Butelka daleko. Gdzieś w głębi morza.

Przede mną nowe. Ten nowy rozdział.

I on mi pomógł. Nie grzęznąć w bagnie. Pokazał jak pływać. Nowo, na nowo. Z otchłani wyciągał. Daleko, daleko… Tak on ten dzieciak. Ten mój przyjaciel. Tak, proszę Państwa! Mam przyjaciela!

Cztery lata temu.

On jest zakochany. Nie siedzi za ścianą. Tak wpada, raz po raz. Tak trochę odcina. Tak trochę zapomina. Tak trochę wygasa, ta nasza przyjaźń. Każdy w pośpiechu, za swoim goni. Tak rok za rokiem. Tak było, minęło. Bo czas lepszy nastał. Dla niego i dla mnie. Gdzieś zwykła codzienność, gdzieś stare umknęło. Każde z nas wypełnia sobie swoją przestrzeń. W swoim kącie. W swoim życiu. I tak przez trzy lata. W swoich kłopotach. I w swoich zmartwieniach. Jest cisza. Zawzięta. 

Dwa lata temu.

Wiem tyle, że zmiany. Że w życiu pozmieniał. Trochę zdziwiona, myślę, no dobrze.

Rok temu. Listopad.

Otulam się szerokim kominem, wysiadam z auta i dość szybkim krokiem zmierzamy w stronę cmentarnej bramy. Jasna łuna od zniczy okala całą przestrzeń. Nienawidzę tego święta. Jest przyjemnie, nie mocno zimno. Jest jasno wokoło, choć późny wieczór. Kilkanaście straganów, co pani podać? Jeszcze zapałki. Idziemy dalej. Gdzieś czarna kurtka, no cześć, cześć. Jakby hamulec. Jakby stop klatka. Cześć, no nie wierzę. Gdzieś się podziewał? Mówi mi krótko, że znowu zmiany. Że, nie to, nie to. Że się nie udało. Masz ten sam numer? No mam. Zapisany. Mam, mam i ja mam. To się zdzwonimy? Pewnie. Koniecznie.

Kiedy ta kawa? Kawy nie pijam. No to herbata? No to już lepiej. I opowiada, że głupio zrobił. I że żałuje. Że nie tak być miało. Że czas by cofnął. Głupie decyzje. I ja tłumaczę. Że, niekoniecznie. Że jego chwile. Że każda ważna. I każda jego. Że złych decyzji zazwyczaj nie ma. Są te pochopne. Nie przemyślane. Że żadnej gwarancji, nikt nam nie daje. Że reklamację złożysz na życie. Przepraszam, nie wyszło, chcę reklamować. Chcę reklamować swoje decyzje. 

Tu i teraz. Wiosna.

W głowę mu wbijam.  Że silny ma być. Że dobrze będzie.  Że się zakocha. Choć zniknął kiedyś. Bo czasu nie miał. Ja czas mam dla niego. Na tu i teraz. W każdej decyzji jego zrozumiem. Choć nie pochwalam i prawdę mu mówię. W galimatiasie już czasem się gubię. Doradzić nie umiem, choć chciała bym bardzo. Więc myślę zostaję, pomilczę czasem. Niech wie, że jestem. Bo jestem, przecież.

Tu i teraz. Lato.

Dzwoni, Madziuchna jak dobrze Cię słyszeć. No serce rośnie, trudno inaczej. Mówi, że dobrze, że coraz lepiej. Nowe u niego, siłę ma przecież. Że kolor nieba znów mu się zmienia. Na bardziej błękitny, bez chmur już prawie. 

Dobra wiadomość. Dobra. Wspaniała.

Tu nie ma podtekstów. I innej wizji. Jest męskie spojrzenie, co strąca wiatr z oczu. Co piasek zmiata i murem stoi. Myślowy misz masz stylowo zrozumie. Jest słowo z prawdą, bez naciągania. Jest zwykła przyjaźń. Ta w codzienności.

Że niemożliwe, pewnie mi powiesz.
Tak wierzę w przyjaźń. Tę damsko-męską.
Nie pukaj się w głowę.
Mam na to dowody.


  

Podobne wpisy

1 komentarze